środa, 31 października 2012

Dzień dziewiąty - Wynocha z TV!

Miałam do cholery już wyjść.
Ale nie - oczywiście od rana - od momentu wstania mam włączoną TV.
Wiadomo, która stacja nadaje.
I co - miał być genialnie poukładany wtorek. A jest co?
Afera na całą Polskę.
Konferencja prasowa goni konferencje prasową.
Smoleńsk i Smoleńsk.
Co ja gadam - trotyl i srotyl...
Nie, nie - to nie jest tak, że mam w "głębokim poważaniu" katastrofę.
To nie jest tak, że nie żal mi ludzi, których bezpośrednio dotknęła ta tragedia.
Ale do cholery - czy w tym naszym pięknym kraju zaczną się liczyć żywi a nie umarli ludzie?
Czy ktoś (wiadomo kto) mógłby zacząć martwic się o sytuacje swoich ziomali, tu i teraz... A nie babrać się w smoleńskiej ziemi?
Czy jeśli już myśli ten ktoś z ktosiem o zmarłych to przez sekundę nie pomyślałby, że oddałby im wielki hołd walcząc o dobro Ojczyzny? Kurde...

A może tu nie chodzi o zmarłych tylko o wojenkę... Halo! dawno nie było żadnej rozróby, zróbmy sobie wojnę rosyjsko - polska... a co? Bedzie więcej zmarłych... i będzie selekcja - twardzi przeżyją. naród sie odrodzi, wszyscy zapomną o kryzysie. A nie - na kryzys zawsze najlepszym lekarstwem jest wojna!... Kurrrrrr.........

Proszę o zakaz zbliżania się do mnie rownież przez szkiełko ekranu - wszystkich ktosiów!

 A dziś w menu m.in:


Śniadanie - Tost pełnoziarnisty z serkiem śmietankowym
i szynką podany z ogórkiem i zieloną papryką

Obiad - Grillowany schab z dipem bazyliowym
podany z kluseczkami ślaskimi i sałatką z ogórka konserwowanego i rzodkiewki




Dzień dziesiąty - Tylko chwilka

Dziś wpadłam tu tylko na chwilę.
Otóż, muszę załatwić sporo spraw na mieście - w związku z oddawanymi zleceniami.
Tak, cos mi się udało zakończyć - ale do przeżycia kolejnego miesiąca jeszcze parę wrzutek przydałoby się.

A na dodatek od jutra mam długi weekend. Mam bo dziecię me do szkoły chodzić nie będzie.
trzeba zatem napaść na jakiś magazyn z jedzeniem. Dziecku trzeba dogodzić. Ja nadal zaciskam pasa.

Zadzieram kiecę i lecę - z wałówką na cały dzień.
A własnie! W związku z tym, że jutro wolny dzień, dziś tajemniczy pan dostarczył dwie paczuszki.
Logistyka działa bez zarzutu...

Paaaaaaaaa...........

P.S. Zdjęcie tylko śniadania wrzucam - nie będe miała głowy do zdjęć.
P.S.2 Uważajcie jutro na siebie...

Śniadanie - Plasterki żółtego sera z fryzą, paseczkami papryki i patisona





wtorek, 30 października 2012

Dzień ósmy - Kot złodziej

Nie wyobrażam sobie życia bez mojego kota.
Kot to pełnoprawny członek mojej rodziny.
Kot jak człowiek dostaje rano śniadanie w postaci mokrej karmy i obiadokolacje w postaci suchej karmy.
Kot jest wybredny.
Kot je tylko to co lubi.
Kot je tylko karmę z wyższej półki.
Kot nie zje zamiast karmy pewnej marki nawet kawałeczka świeżutkiej szyneczki.
Kot nie przyjmie ochłapów z obiadu innych członków rodziny - choćby to była gotowana polędwiczka.
Kot ma swój smak i swój gust.
Kot rządzi.
Kiedy kot dostanie inna karmę, należy być przygotowanym na  jakąś domową katastrofę.
Za katastrofę można uznać:
  • siknięcie w miejsce najbardziej denerwujące innych członków rodziny - np. łóżko syna (nie należy wierzyć w żadne środki odstraszające - ani chemiczne ani naturalne - np. skórka od pomarańczy)
  • zrzucenie jakiejś cennej rzeczy ze stołu - w celu trwałego uszkodzenia. Może to byc ulubiony kubek pani domu
  • opróżnienie swojego żołądka z zalegających resztek jedzenia otworem gębowym na przygotowane ubranie do założenia
  • uszkodzenie rajstop/swetra/koszuli/bluzki/itd pani domu - poprzez wyciągnięcie nitki
  • uszkodzenie ciała innego członka rodziny poprzez drapnięcie lub ugryzienie.
Kot w dniu dzisiejszym nie otrzymał karmy mokrej tuz po wstaniu pani domu. Zapomniała zaopatrzyć spiżarnię. Postanowiła ten błąd naprawić po odwiezieniu syna do szkoły.
Niestety również nie włożyła przyniesionej paczuszki od wygodnej diety do lodówki.
Bo po co? Jak miała wrócić w przeciągu 30 minut do domu.
Po powrocie zastała porozrzucane pudełeczka z zawartością na podłodze w kuchni.
Na szczęście pudełeczka nie zostały naruszone. Poza jednym. Śniadaniowym. Z którego zniknęły kabanosy.
Wersja pudełeczek przed wypadkiem poniżej. Niestety zrobiłam tylko dwa zdjęcia :(

II śniadanie - Kakaowy krem twarogowy z plasterkiem pomarańczy

Śniadanie - Kabanosy drobiowe z pomidorem i chrupkim pieczywem





poniedziałek, 29 października 2012

Dzień siódmy - Przeleciało...

Och, nie pisałam nic przez ostatnie dwa dni, ale żyję i mam się dobrze.

Wynikało to z tego, że dziewczę, które traciło czas w poprzednie dni postanowiło nadrobić zaległości. Piątek i sobota wyrwane z normalności.

Trzeba swoje pomysły zacząć przelewac na "papier" czyli do dokumentów.

Akurat znalazłam moment - kiedy nie mam żadnych pilnych fuch do zrealizowania.

To ma swoje dobre i złe strony. Dobra strona - to taka, że mogę coś robić dla siebie - bo jak nie zacznę konkretnie podchodzić do swoich pomysłów to za ruski rok żadna firma nie zakiełkuje.

Zła - bo tych zleceń potrzebuje, aby przetrwać kolejne dni.

Zlecenia maja to do siebie, że naraz się pojawiają - i nie mogę im powiedzieć "pa, pa" bo muszę ich mieć wiele - za mała kasę, żeby zebrać cash na życie i na głupi frankowski kredyt.

Efekt jest taki, że gdy wpadnę w wir zleceń to "moje ja" jest zaniedbane a przede wszystkim zaniedbany jest mój syn, który robi sobie co chce - bez żadnej kontroli. No ale co? - matka musi zarabiać, żeby miał co na grzbiet założyć.

Słabo wygląda wówczas też moja świetlana przyszłość bizneswoman.

 Trudno to wszystko pogodzić, ale ostanie dwa dni trochę przyspieszyły moje ruchy!

Tak, mam spisane i opisane moje pomysły. Całe trzy.

Teraz będę po kolei je rozkładała na czynniki pierwsze. Analiza rynku, potencjał, słabe i mocne strony, aż w końcu P&L.

Przez te dwa dni owocnej pracy właściwie zapominałam o jedzeniu. Niestety nie trzymałam się 3 godzinnych przerw.

Dziś za to, pojechałam z dietowym obiadem do mamy - a na obiad w diecie z wygodnadieta.pl była porządna fura jedzenia.

Tak więc mój talerz nie wyróżniał się wielkością od pozostałych biesiadników.

A okazało się też, że i zawartość talerza niewiele sie róźni.

Przeleciał ten tydzień....

Dobranoc :)

WIELKI obiad - Gulasz z indyka po francusku z makaronem
fussili i gotowaną marchewką z groszkiem

Kolacja - Placki warzywne z kwaśną śmietaną

czwartek, 25 października 2012

Dzień trzeci - Kryzys


II Śniadanie -
Pasta twarogowa z suszonymi pomidorami i cykorią
No więc tak, chyba mam kryzys.

No do cholery - tak nie miało być!
Przecież jem.
Przecież jem często.

Nie jestem głodna.
Ale ja uwielbiam gotować... Uwielbiam piec...
I wczoraj wieczorem mnie dopadło...
Robiłam dziecku na kolacje parówki zapiekane z szynka i żółtym serem. Do do tego sałatka z świeżych warzyw z dressingiem i tostami na ciepło.

Dostałam ataku żołądka - ścisnęło mnie, zassało mnie, do tego niepohamowany ślinotok. Do cholery!

Oj dziewczyno - to łakomstwo a nie głód! Poszłam szybko spać jak na swoje możliwości. Przed północą... chyba do 3 nad ranem nie mogłam spać...Nic nie pomagało. W nosie zapach a w ustach smak parówek...  

Zwlekłam się ledwo z łóżka po paczuszkę dietetyczną. Humor mi się w sumie poprawił po śniadaniu.

Ale nadal mam kryzys - a już wieczór - i nie wiem czy nie pęknę...

Dobranoc...

Obiad - Pieczony filet z kurczaka z sosem myśliwskim,
puree ziemniaczano chrzanowym i surówką z czerwonej kapusty


Kolacja - Panierowane plastry selera z sosem koperkowym

Dzisiejsze Menu





Dzień czwarty - Tajemniczy dostawca

Śniadanie - Plasterki jajka z sałatka z świeżej papryki,
rukoli, białej rzodkwi i groszku
Po wczorajszym marudzeniu - jakoś dziś sie obudziłam jednak bez uczucia "zaraz się poddam'. Może dlatego, że czeka mnie intensywny dzień.
Zaraz biegnę na "burzę mózgów" i będę się wymądrzać. Taka ze mnie mądralińska.
Gadać to ja umiem - ale jak się mam zmobilizowac, żeby jutro było to wszystko wpisane w dokument? Wieczorem pomyślę...

Właśnie zjadłam dostarczone z rana śniadanie.


I właśnie mnie to słowo "dostarczone" w odmianie raczej męskiej - "dostawca" zaintrygowało...

Od poniedziałku rano do moich drzwi dzwoni pan dostawca... Po krokach słyszę, że to codziennie jest ten sam pan. Ale jakby policja wezwała mnie na przesłuchanie i kazała opisywać tego pana za diabła nie umiem.
Poza charakterystycznym wbieganiem nic nie jestem w stanie określić.

Ani twarzy, ani koloru oczu, ani włosów, ani nawet tego w co był dziś ubrany...
Głosu nawet nie sprecyzuje...
Nawet nie wiem w jakim pi razy oko wieku jest ten pan...

Czyżbym była tak mało spostrzegawcza, czy może jeszcze nieprzytomna czy pan to tajemnica...
 Jutro zacznę robić portret pamięciowy w swojej głowie - po kawałeczku poukładam sobie tego pana :)

Dobrego dnia...

Obiad - Gołąbek z mięsem drobiowym z pieczarkami i ryżem
oraz sosem pomidorowo bazyliowym z surówka z marchewki i pora


środa, 24 października 2012

Dzień drugi - Polityka wybija mnie z rytmu

Wyjątkowo łatwo mi się dziś wstało. Może organizm nie był zbytnio w nocy obciążony trawieniem i dlatego tak lekko wstawałam.
A może poczucie tego, że walczę o swoje dobre zdrowie i siły witalne poprzez dietę tą lekkość spowodowało?

Pełna zadowolenia odebrałam o 7:15 paczuszkę od dostawcy. Przygotowałam śniadanie synowi i dostarczyłam śpiocha do szkoły.
Postanowiłam, że jeść śniadanie będę po odwiezieniu go do szkoły. Rano mój śpioch nie jada śniadania - bo jest zbyt zaspany - je na pierwszej przerwie w szkole, w związku z tym i tak jadłabym w samotności. Oznacza to, że mój pracujący dzień zaczynać się będzie o godzinie 9:00 - śniadanie będę jadła o 8:45.

Zrobiłam sobie kawę - tym razem pamiętałam, że powinna być raczej czarna. Zaczęłam delektować się śniadaniem - dziś roladki z wędliny drobiowej z twarożkiem, kawałkami ogórka i kiełkami.
Włączyłam TVN24. No i wpadłam jak śliwka w kompot.

Nie umiem sobie z tym poradzić. Powinnam zacząć chodzić na terapie. Polityka, posłowie, debata, tvn24.pl to killer mojego czasu.

No niby sobie dyskutują o budżecie na kolejny rok. Niby nic. Bo i tak budżet przejdzie. A ja jak wariatka na głos złorzeczę tym wszystkim wybrańcom. Wszak o naszych kieszeniach dyskutują. A tu na sali sejmowej pięciu posłów na krzyż. Rząd i pojedynczy przedstawiciele wszystkich ugrupowań. Nic nikt nie ma do powiedzenia? Nikt nie interesuje się tym co inni maja do powiedzenia? Tak w tym kraju wygląda polityka - gadać głupoty nie wiedząc co inni wiedzą? Myślałam, że polityk powinien wiedzieć wszystko - co w około się niego dzieje. No ale codziennie bardziej wydaje mi się, że jestem goopia i nie rozumiem tego świata...

Na irytacji straciłam trzy godziny. Bezowocne trzy godziny. Na drugie śniadanie w samo południe wszamałam jogurt naturalny z musli i z owocami i poleciałam w miasto. Pod pachą z kompem i pudełeczkami diety (obiad - duszona wołowina z duszoną  papryką, cukinia, kalafiorem i makaronem farfalle i na podwieczorek połówką gruszki zapieczonej z bakaliami). Znów spóźniona...

Śniadanie- roladki z wędliny drobiowej z twarożkiem, kawałkami ogórka i kiełkami

wtorek, 23 października 2012

Dzień pierwszy - Niby mało a dużo

No to dzień zleciał, nie zdążyłam się obejrzeć...
Realizacja planów udała się połowicznie.

Miałam do 8 dowieźć dziecię do szkoły. O 9 zjeść śniadanie. Od 9:15 do 11:00 załatwić korespondencje mailową i przeczytać przesłany dokument do zaopiniowania. Od 11 przygotowywać się do wyjścia a o 11:45 zjeść obiad (nie II śniadanie - bo później nie miałabym gdzie podgrzać).
Dojechać na spotkanie na 12:30 i o 14:00 być na kolejnym.
O 15:00 zjeść gdzieś przy kawie II śniadanie. Od 15:15 do 17:30 popracować w knajpce - tam gdzie jest wifi i polecieć do domu. Gdzie o 18:00 pod moją opiekę trafia dzieciak. Dać sobie 15 min. na zjedzenie kolacji (uznałam, że przed snem wolę zjeść podwieczorek). Ogarnąć sprawy domowe. I koło 20 wziąć się znów do pracy...z przerwą na podwieczorek o 21... Popracować przeplatając sprawy domowe do 23 i zgarnąć się z książką do łóżka.

No i wszystko niby szło gładko. Do czasu....
Na pierwszym spotkaniu zaczęły się jazdy, które miały się nie skończyć do końca dnia.
Zaproszono mnie do Fundacji - do pokoju dość ubogo wyposażonego. No i z kawą w łapie usiadłam na fotel. Fotel ten jak się okazało później, nie miał przykręconej nogi. Całym moim cielskiem z hukiem i wylewającą się na mnie kawą znalazłam się na podłodze.
Wstyd - jaki wstyd - facet mniejszy niż ja musiał mi pomagać sie wykokosić z tego gruzowiska. Ha! na dodatek musiałam założyć wysokie obcasy. Przecież kobieta musi przy kości nosić obcasy, żeby nóżka lepiej wyglądała. Czyż nie? Przerąbane pierwsze wejście.
Spotkanie szło jak po grudach - coś niby pogadaliśmy - ustalając, że następne spotkanie będzie bardziej konkretne. No ale ja przyszłam tam z innym celem... Powinnam była założyć cichobiegi - przynajmniej poradziłabym sobie z wstawaniem...

No i okazało się, że zrobiło się późno i nie ma szans - spóźnię się na kolejne spotkanie...No bo jak przejechać z Pragi Pólnoc na Żoliborz? Ale pędzę i lecę i spóźniam się tylko 15 minut. No ale Pan ma dla mnie tylko jeszcze 15 minut. Nie tak się umawialiśmy. Zresztą spotkanie na zasadzie - obiecanki - cacanki i tyle...

Tak się zrobiłam wściekła, że zaczęłam kombinować gdzie mogłabym zapalić (Arkadia) i jak to zrobić, żeby nie kupić całej paczki - bo jak kupię to całą wypalę - a tez jestem na etapie rzucania...
Opanowałam się i poszłam w kącik z kawą zjeść drugie śniadanie. Idealnie pasowało do kawy - bo kawałek ciasta...Zjadłabym cały placek... I jak już jadłam - zorientowałam się, że popijam kawa latte - z duża ilością mleka - Och - a to kalorie...

Musiałam się z kimś podzielić moimi problemami - i od tego są w moim przypadku przyjaciółki, bratowa i mama. padło na jedna z przyjaciółek... skończyło się po godzinie. No nie moja wina, że ona nie mieszka w mieście stołecznym i tylko możemy rozmawiać przez telefon bądź neta...

No właśnie a net'a wywiało z kącika kawowego...

Rozbita się poczułam, mało zmotywowana. Jednak zaczęłam robić to co miałam robić... ale szło gorzej niż po grudzie... Wene szlag trafił.

I weny do obecnej chwili nie odzyskałam. Wolałam zająć się pierdołami - w postaci - pranie, wieszanie, wrzucanie do zmywarki, wyciąganie ze zmywarki, robienie jedzenia dla juniora, zjedzenie kolacji z juniorem (on krokiety - ja dieta) ,gadanie do juniora, zmienienie kotu żwirku... O 21 zjadłam podwieczorek...i zajęłam się pracą - 3 dokumenty - dla rożnych ludzi (trzeba zarabiać dopóki się otworzy własny biznes) - bez weny... mało produktywnie... bez zakończenia...

Dobrej nocy....

P.S.
Dieta - no niby wstrzeliłam się w godziny. Częstotliwość jedzenia mnie szokuje. Ciągle jem. Mam poczucie, że ciągle coś jem... Jedzenie smakowite, pysznie doprawione... Dużo do gryzienia... wiec szczęka się męczy... jednak co jakiś czas czułam jakiś efekt krzyku w żołądku i wieczorem - już późnym wieczorem trochę mnie bolała głowa - no ale nie dziwie się, przecież nie dostarczam sobie dużych ilości cukru.
Ta rozmaitość dań mnie zadowala na 6+. No ale to pierwszy dzień...

Śniadanie I - twarożek z jajkiem, rzodkiewka i ogórkiem


Śniadanie II - Ciasto z jabłkiem i orzechami

Obiad - Grillowany filet z indyka + tymiankowo - czosnkowy dip + soczewica z warzywami

Kolacja - Sałata z mozzarella, wędzonym kurczakiem, grzankami i sosem vinegrette


poniedziałek, 22 października 2012

Dzień pierwszy - Przywieźli!!!!

O rety! Przywieźli paczkę. O rety! dużo jedzenia na pierwszy rzut oka. Zaczynam. Oprócz paczki w środku menu na dany dzień. I książeczka z poradami! Wieczorem się odezwę! Piękny dzień się zapowiada.


sobota, 20 października 2012

No i co z ta dietą?

Szybko zadziałałam. Plan na kolejne dni zrobiony. Rozpisany co do godziny. Ale nie ma w nim uwzględnionej diety. Bo się zastanawiam... Jest kilka mozliwości - jak nie kilkanaście. Co wybrać?

Przeglądałam fora i zasiegnęłam języka. Przegadałam temat z kumpelkami wiecznie odchudzającymi się.
Więc co my tu mamy:

  •  radykalne - szybki spadek ale z duza szansa na efekt Jojo - proszki, mieszaneczki, zupki, płyny, batoniki - sprawa banalnie prosta - bo sobie dolewam wody albo mleka ciach ciach i juz mam gotowe albo kupuje juz gotowe papki czy płyny. Dla mnie rzecz wygodna - bo w każdym momencie mogę to coś sobie przygotować i zjeść. Zjeść - raczej łyknąć. Równie dobrze - mogłabym nic nie jeść. Kiedyś zastosowałam przez tydzień Cambridge - stare czasy i po prostu kupiłam sukienkę ciut za ciasna na wesele. Poskutkowało - ale tak źle się nigdy nie czułam... Głowa mnie ciągle bolała. Ssało. Chodziłam wkurzona. Nieprzyjemna dla ludzi.Znam ludzi, którzy raz na pół roku ja stosują i są zadowoleni - ale nie ja...

    Ja naleze do osób, ktore lubią jedzenie. Nawet w pospiechu. Lubię zapach i smak. Różnorodność. (Sama uwielbiam gotować i piec. Ale w weekendy...) Wodne papki to jakaś kara... Definitywnie mówie nie.

  • mniej radykalne - krótkotrwałe - np. dieta kopenhaska. Kiedyś towarzyszyłam mamie w takiej diecie. No bo gotowała na dwie. Ale stosuje sie ja krótko - dwa tygodnie. Waga spada o 2-3 kg (nie wierzcie w bajki o 8 kg). Nie ma jojo. Ale trzeba miec czas, żeby ja przygotować. Poza tym mi chodzi o to aby doprowadzic sie "prawie" do stanu sprzed 15 lat - no dobra - do rozmiaru 46 - a nie lekkiego efektu.

    Dieta powinna trwać i waga nie powinna spadać nagle. Ja chce być zdrowa i silna. A nie rozregulowana!
  • mniej radykalne - długotrwałe - no białkowa... albo kwasniewskiego albo kapusciana... ale tyle się złego nasłuchałam... o pierwszych dwóch... (znów - nie dla każdego, niezdrowa, pracochłonna) a co do kapuścianej - przecież nie jestem zającem i ile można jeść jakaś kurde zupę bez końca...

Rozsądek mówi - 1000 kcal.Ale ja przepraszam bardzo nie mam zamiaru biegać z tabelką miar i wag... Gotować codziennie tez nie mam zamiaru. To się nie mieści w harmonogramie.

No dobra - żryj połowę. Trudno. Może to jest metoda. W knajpie mogę jeść połowę porcji (trudno przepłacę). Mleka moge nie dodawać do kawy. Cukru nie używam. Chleb zastąpię dyktą. Będę jeśc regularnie. Owoce i warzywa. I jakoś w efekt nie wierzę....

I kiedy już poddałam się totalnie - na FB walnęło mi reklamą po oczach - wygodnadieta.pl
Wlazłam tam.
Przeczytałam, że przywożą codziennie w ustalonych przez klienta godzinach zestawy obiadowe  - zestawach do wyboru:
  • dieta 1000 kcal
  • dieta 1000 kcal (wersja wegetariańska)
  • dieta 1200 kcal
  • dieta 1200 kcal (wersja wegetariańska)
  • dieta 1500 kcal
  • dieta 1500 kcal (wersja wegetariańska)
  • dieta 2000 kcal
  • dieta Montignaca
  • dieta dla diabetyka
  • dieta antycellulitowa
WOW!
No ale cena mnie zmroziła...W zależności od diety - zakładając, że chce ją stosować przez miesiąc kosztuje albo 46 albo 56 pln/dzień. Czyli miesięcznie coś koło 1400 pln. Hmm....

Pooglądałam sobie zdjęcia, poczytałam opinie, przykładowe menu i już miałam porzucić temat ale dotarło do mnie, że jeśli dziennie i tak wydaję kase na obiad, kawe, coś na ząb, coś na zaspokojenie łąknienia, do tego soki napoje... to w sumie wydaję jakieś 30 pln. Czasami i wiecej. A jesli prawie zdecydowana byłam kupić Cambridge, czy wiecej kupowac zdrowych rzeczy a nawet iśc na basen czy siłkę, to nawet dołożenie do tych standardowych kosztów 16 pln dziennie - to nie jest dla mnie jakaś tragedia. Całościowo wygląda dość drogo. Ale ja dostanę żarcie. Urozmaicone żarcie.  Ktoś będzie o mnie dbał. Oszczędzać też potrafię. Mogę spróbować przez tydzień. Zobaczyć. Kurcze, przecież zdrowie jest ważne. Ja się inaczej nie zorganizuje. Sama sobie nie dam rady...



Zadzwoniłam i zamówiłam... raz kozie śmierć. Wpisałam jedzenie co 3 godz. w tabelkę z harmonogramami. 5 posiłków... Maja przywozić do mojego domu o 7 rano.


Będzie dobrze....





czwartek, 18 października 2012

Decyzja

40 lat - to taki wiek, kiedy patrzysz za siebie wyciągając wnioski z swoich dotychczasowych poczynań. Patrzysz też w przyszłość myśląc o tym, że masz coraz mniej czasu...
No właśnie... Cierpię na permanentny brak czasu...
Brak czasu jest super wymówką na wszystko.
Na brak ruchu, na zapuszczanie się, na zjadanie wszystkiego co pod ręką,  na brak spotykań ze znajomymi, na wychodzenie z domu, na brak nowych zajęć, na hobby...
Możesz być pracoholikiem jak ja, dbać o dom i dzieci - ale dla siebie nie masz czasu - jesteś leniem! i złym organizatorem! Bo masz świetną wymówkę. I świetnie się z tym czujesz... No ale masz 40 lat... i tak chcesz przeżyć swoje jedyne życie?
Ach, usprawiedliwiasz się też - mówiąc sobie - już się wyszalałam. Już przeżyłam to co miałam przeżyć. Przecież mam pracę i rodzinę. Mam gdzie mieszkać i co jeść. Moim celem jest szczęście moich dzieci. Halo?

Mi brakuje mi godzin w dobie... Teraz i tak było - od kilkunastu lat to sie ciągnie. Od momentu kiedy zaczęłam pracować. Bo jestem pracoholiczką. Bo praca to tez ucieczka. Od tej szarej ustalonej codzienności - którą sama sobie wytworzyłam. Przecież wszystko jest w moich rękach...

A skoro jest i jestem na progu 40 lat - pora to wszystko zmienić... być szczęśliwą w kolorowej codzienności i siać szczęście wokół siebie.  I właśnie teraz zaczynam zmieniać swoje życie.

Pierwszy krok już za mną.  Po latach pracy w korporacji na "wysokim szczeblu" - zaczynam rozkręcać swój biznes.
Główną przyczyną jest to, że kiedy chce byc szczęśliwa - nie mogę grać w tej grze, gdzie ludzi traktuje się przedmiotowo. Gdzie nie możesz mieć "odmiennego" zdania. Nie będę już pracować tam, gdzie nie szanuje się ludzi - gdzie od nich ważniejszy jest pieniądz i stanowisko. I dotyczy to i zarządzających i podwładnych.  Długo można pisac o tym co się w takich miejscach dzieje - ale to nie jest tematem tego bloga.
Parę tygodni temu jeszcze sobie pomyślałam - po kilku słabszych psychicznie dniach, ach, w sumie to pracować u kogoś jest łatwiej i pójdę jednak na rozmowę o prace. Skoro telefony jeszcze do mnie dzwonią. Nie będę marnować potencjalnej szansy... Złamałam się. Zostałam zaproszona do konkursu do korpo na stanowisko członka zarządu. Przeszłam do ostatniego etapu. Zadzwoniła do mnie headhunterka i poinformowała mnie, że zostało dwóch kandydatów - i że moja wiedza merytoryczna i umiejętności nie maja konkurencji... ale niestety aparycja moja nie spodobała się radzie nadzorczej. Wybrano innego kandydata.

Ożeż - sobie pomyślałam - to na czym ten kraj stoi - na chudych i głupich?

O nie - podjęłam ostateczną decyzję. Teraz czas na mnie. Teraz ja będę kreować swoja firmę. ta firma będzie działać na moich zasadach. Przecież mam juz doświadczenie w rozkręcaniu własnej działalności.
Ale, ale...  Wiem ile to kosztuje nerwów i ile trzeba mieć siły... a ja - a ja odprowadzając dziecko na 2 piętro dostaje zadyszki... nie mam kondycji? Padnę na zawał. Albo udar. Albo cholera wie co.
Kiedy rozkręcałąm poprzednia działaność - byłam dużo młodsza, lżejsza, zdrowsza. A wieczorami padałam na twarz. Teraz sytuacja uległa zmianie - a i nie rzucę się w ubraniu do łóżka po powrocie do domu - bo przecież dom i dziecko....

Więc może tamta rada nadzorcza miała trochę racji?

Dobra... muszę się uporządkować się (człowiek bez pracy to totalna masakra organizacyjna - nawet jak coś organizuje :) ) - nie dać się przy tym wszystkim pracoholizmowi  i zadbać o swoją kondychę.

Przecież muszę miec siły - także na szaleństwa z dzieckiem. Nastolatek potrzebuje ruchu - a, że mama jedynie się nim zajmuje - to na mamie spoczywa psi obowiązek, żeby razem z nim aktywnie spędzać czas. No i przecież muszę mieć i czas i siły jeszcze - albo przede wszystkim na to aby żyć tez dla siebie.

CZAS - to kwestia prosta - harmonogram i trzymanie sie planu. W pracy umiałam to realizować - to i teraz potrafię. I mi sie chce.

SIŁY - czyli ruch i dieta.

No ale jestem śpiochem - nie będzie mi się chciało wstawać o 5:30, żeby poćwiczyć. W ciągu dnia tez nie mam czasu na siłownie czy basen... bo latam po całym mieście i dojechanie do siłowni czy basenu to strata czasu... No ale może jednak to kwestia organizacji... Poza tym czy ja z moim rozmiarem 52 pójdę na siłownię, żeby karki się ze mnie nabijały? Myślałam jeszcze o bieganiu - ale kolana... z ta waga sobie nie pobiegam - muszę najpierw co nieco zrzucić, żeby serce miało siłę i kolana się nie rozwaliły... Rozsądnie dziewczyno, rozsądnie.


Dobra... Nie wszystko na raz. Po kolei... Najpierw dieta i planowanie.
A dieta mi pomoże właśnie trzymać harmonogram w ryzach. Będą codziennie te same punkty kontrolne w ciągu dnia. Z dietą może być łatwiej...

Od dziś zmieniam swoje życie. Podjęłam decyzję!