czwartek, 28 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty ósmy - Cmentarnie


Lubicie cmentarze? Spacery cmentarne?

Ja nie znoszę cmentarzy tych gdzie leżą moi bliscy. Zbyt emocjonujące. Zbyt boli. 

Nie lubię tez wariatkowa listopadowego czy świątecznego. Lubię ciszę na cmentarzach. Choć trochę sama boje się po nich włóczyć.

Lecz kiedy zwiedzałam różne kraje świata – starałam się zwykle na jakiś cmentarz zawitać. Nic tak wiele nie mówi o ludziach i o kulturze jak cmentarze. Wystarczy popatrzeć na nagrobki. Kwiaty na nich. Świeczki.

Uwielbiam paryskie cmentarze – jeden rzut oka na grób i wiem kim był ten człowiek, który tu został pochowany. Rożne kształty, napisy, elementy ozdobne świadczą o tym człowieku. O jego wykształceniu, pracy, rodzinie. 

U nas jest inaczej. Jakby każdy umarły człowiek był równy – no prawie. Nie myślę tu o cmentarzach „reprezentacyjnych” czyli np. o Powązkach. Ale na takich małych polskich cmentarzach zazwyczaj groby różnią się rodzajem kamienia z którego zostały wykonane. No i zawsze wiadomo, że najbardziej efektowne nagrobki są księży z danej parafii.

Zapomnianych nagrobków tez coraz mniej, bo niestety jak ktoś nie zapłaci za miejsce na cmentarzu po 20 latach od pochowania zmarłego – to na to miejsce pojawia się nowy… Szkoda.

Ale ja lubię czasami tak trochę dla pokory ale tez czasami dla ćwiczenia swojej wyobraźni pochodzić po np. Powązkach. I popatrzeć na nagrobki. I pomyśleć – powymyślać kim byli Ci konkretni ludzie tu pochowani. I nie znam prawdziwych odpowiedzi. Ale czyż nie można sobie wyobrazić kim była pani x urodzona w 1876 roku i zmarła w 1900 roku? I wisi jej zdjęcie. I tylko napisana jest data. I nie ma informacji o jej bliskich? 

Zastanawiałam się czy nie powinnam sobie później poszukać jakiś informacji w goglach o tej pani…. Ale czy chodzi o to, żeby znać prawdę?

Kolacja - Szklanka kefiru z dwiema łyżkami musli, połówka banana i paroma orzeszkami laskowymi

środa, 27 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty siódmy - Nie lubię


Macie takie dni, gdy nie lubicie siebie?

Ja takie dni mam – przynajmniej kilka razy w miesiącu.

Nie lubię siebie zazwyczaj z takiego powodu, że czegoś nie robię, czegoś nie zrobiłam, z tych rzeczy które zaplanowałam. Kiedy właściwie dni umykają, a tego czegoś jeszcze nie zrobiłam.

Do tego dołączają się tak z zasady i po to, żeby jeszcze bardziej się pognębić inne „nie lubię”.

Nie lubię wtedy patrzeć na siebie w lustrze. Widzę wtedy lepiej i swoje zmarszczki i swoje jedno mniejsze oko i wielki nos. Nie widzę tego codziennie. A nie daj Boże jak ktoś mi zdjęcie zrobi. Albo nie daj Boże pojawię się w jakimś sklepie z lustrami.

A i wtedy nawet mimo tego, że czuję, ze spada mi sadełko też „nie lubię” tego, że tak to długo wszystko trwa. I nic nie pomoże tłumaczenie sobie – że chudnie się dwa razy dłużej niż tyje.
Nic nie dociera. Nic nie poprawi humoru. Trzeba taki dzień po prostu przeżyć. Nie lubię takich dni.

P.S. Opiekunka mojego dziecka przyniosła mi dziś na spróbowanie sushi. Zauważyła, że od kilku dni jem zupę marchewkową. Chyba chciała mi urozmaicić dietę. Pychota! Sama nie umiem zrobić.

Obiad - Zamiast standardowego sushi z łososiem

Dzień sto dwudziesty szósty - Kawa

Jestem kawoszką.

Chyba teraz jeszcze większą - kiedy rzuciłam te szlugi w cholerę. Jakby zastępowała mi te fajki.
A jak rzuciłam to odzyskuje większą wrażliwość smaku i zapachu.

Jest to dość śmieszne chwilami, bo intensywność zapachu jest np. taka, że pół dnia wkurza mnie jakiś niby nowy zapach a okazuje się zapachem wypranego prania.

Albo w weekend bardziej irytuje mnie to co sąsiedzi gotują - bo bardziej dociera do mnie - nawet gdy nie wynurzam nosa na korytarz - mieszający się zapach smażonych kotletów mielonych i smażonej ryby.

Podobnie jest ze smakiem. jakoś moja ulubiona do tej pory zielona herbata z melisą mnie ostatnio odrzuca.
A o czerwonej herbacie samo wspomnienie mnie już odrzuca, bo smakuje jak popłuczyny po mytych rybach.

No ale to mnie cieszy, bo się organizm ładnie oczyszcza. Chyba tez te 4 litry dziennie pitej wody tez w tym pomagają.

No ale z kawą nie mam zapacho - smakowego problemu. Dla mnie wszystko mogłoby kawą pachnieć. Kawa i czekoladą i wanilią.

A raczej nie miałam problemu do dziś rana.

Otóż rano wstałam dość ociężale - bo słońca nadal nie widać na horyzoncie a spać dobrze jakoś druga noc z rzędu nie mogłam więc na poprawienie poziomu ciśnienia wypiłam kawę. Resztkę. Nescafe.

Wracając ze szkoły dziecka podjechałam więc do sklepu na literkę L. Bo tam taniej. A koniec miesiąca. Wiadomo. I kupiłam kawę, tę kawę.

Już po otwarciu coś mi źle pachniało. Ale pomyślałam sobie, że jestem przewrażliwiona.
Zrobiłam kawę. Dolałam mleka. Łyknęłam.

Pomyślałam, że dolałam zepsutego mleka.

Kawa znalazła się w śmietniku. A ja w ubikacji.

Tak wyszłam na oszczędzaniu. Straciłam a nie zyskałam 10 zł.



Śniadanie - Jajo na twardo z chrzanem i zieleniną

poniedziałek, 25 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty szósty - Policja

Siedzę sobie grzecznie w samochodzie na parkingu. Godzina prawie 18.

Do domu jeszcze wrócić nie mogłam  - a na kawę za mało czasu już było.
I coś tam klepie w lapku. 

Nagle obok podjeżdża samochód policyjny. Pan mi macha łapą, że mam opuścić szybę. Myślę sobie - czego ode mnie chcą? - przecież nie jest włączony silnik. 

A pan mnie pyta czy przypadkiem nie wzywałam policji. Zgłupieli czy co? Jakby ktoś mi przystawiał spluwę do pleców to i tak nie zauważyliby - bo ciemno - a tyłka z samochodu nie ruszyli...

Podryw też to raczej nie był bo okutana byłam w czapę. Podejrzewam, że trudno było im się domyślić czy to facet czy babka :)


Śniadanie - Rybka w galarecie (chyba dorsz) z groszkiem, marchewka i kukurydzą

niedziela, 24 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty piąty - UPC do piachu!

Nawiedził mnie wczoraj bez zapowiedzi handlowiec z UPC.
W sobotę!

Bo niby mi się kończy umowa.
No kończy mi się po raz kolejny odkąd jestem podłączona do UPC.
Od wielu lat.
I w jakieś ceregiele w przychodzenie handlowca nikt się ze mną nie bawił. Wszystko załatwiałam przez telefon.

Byłam w trakcie zamieszania z szafami i miałam tego pana przepraszam gdzieś. Mógł się chociaż umówić a nie przychodzić nagle i to w sobotę! On mi gada o jakiś oszczędnościach złotych dziesięć miesięcznie - ale że mi jakieś gniazdko telefoniczne zamontuje i więcej megasów da.

A ja do Pana grzecznie, że nie chcę żadnych zmian - chce tak jak było dotychczas.
A wifi to Pani ma? (nie wiedział???????) Owszem, choć tylko dwie antenki - wołałabym mieć trzy :) z uśmiechem powiedziałam. Pożegnałam Pana.

Wieczorem dostałam maila: Z zamówieniem usług!!!!!!! Nic przecież nie zamawiałam. Żadnego telefonu, żadnych megasów, żadnych hbo i filmboxów.

Zdenerwowałam się i odpisałam - że jest to niezgodne z tym co powiedziałam, że chcę tak jak było...

A rano następnego dnia wifi mi zniknęło.
No to awantura na całego. Po chyba pół godzinie gadania i wrzeszczenia usłyszałam, że pan handlowiec gdzieś źle kliknął i wgrał mi się zdalnie nowy plik konfiguracyjny w którym nie ma wifi!
A wcześniej jeszcze usłyszałam, że to błąd systemów - hahahahaha - a nie człowieka.

No ale niestety moi szanowni czytelnicy - pan handlowiec wszystko popsuł w 3 minutki - jednak naprawa - przygotowanie pliku nowego i jego wgranie potrwa... 48 godzin!!!!!!

Ręce mi opadły. Nie wiem nawet jak to skomentować...
W związku z  tym spodziewajcie się lekkich zakłóceń w pisaniu bloga :( - bo ja kabla sieciowego nie zamierzam kupować!


Kolacja - Pieczywo chrupkie z pesto z zielonych oliwek i papryki


sobota, 23 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty czwarty - Porządki w szafach

Czuje w kościach wiosnę.

Dlatego chyba mnie roznosi. Dosłownie.

W związku z powyższym zaczęłam robić porządki. Ale nie takie zwykłe.
Tylko wywaliłam wszystko z szafy. I swoje graty i dziecka.

Mogłam zamiast tego umyć okna. Ale raczej skończyłoby się to dobiciem mojej osoby w permanentnym stanie przeziębienia. Wybrałam szafy. 

Ze swoich rzeczy jedynie jedna spodnie wyleciały do wora z rzeczami do oddania. I to nie z powodu tego, że spada mi waga i spodnie też spadają -  lecz się zaczęły rozpadać. Na szczęście takie spodnie do robót domowych. 100 lat miały. Trochę żal. Dużo ze mną przeszły. Ale w ramki ich nie oprawię.

Za to przy buszowaniu w dzieciaka szafie - a właściwie komodzie - się załamałam.
Rośnie dzieciak. Jeszcze we wrześniu wciskałam go w ciuchy z Endo - 146 cm.
Przed świętami już 152 cm.
Teraz pozostały dwie pary spodni takich co nie wygląda jak przybłęda.
Kilka podkoszulków. Cztery bluzy.

Koniec świata. A już w Endo nie ma jego rozmiaru. Szkoda. Bo lubię ten brand - i wesołe i dobrej jakości rzeczy.
I szkoda, bo chyba kot musi jeszcze poczekać... trzeba dziecko ubrać...

Więc w złym nastroju kończę ten dzień.
Albo nie - może jeszcze pogrzebie trochę w szafach z produktami sypkimi spożywczymi. Będzie trochę fanu :) i trochę zapomnę o kolejnym małym problemiku.

Obiad - kasza kuskus, udko kurczaka w ostrej papryce, buraczki -
zdjęcie porcji dzieciakowej  - zjadłam taką połówke


piątek, 22 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty trzeci - Bez glutenu

Dziś zainspirowała mnie bratowa i koleżanki z fejsa, które umieściły linki do artykułów na temat pszenicy a także ogólnie glutenu:


Parę lat temu mój syn był na diecie bezglutenowej, bezbiałkowej i bezcukrowej. To była męka.
Cały rok. Nie pamiętam, żebym widziała różnicę w jego zachowaniu.
Dziś widzę różnicę kiedy zje coś z duża zawartością cukru. Nakręca się. Jest szalony. Sami sprawdźcie po sobie - jak to jest kiedy tuz przed pójściem spać dostarczycie sobie pustych kalorii. Mleko z midem przed snem - żart... albo kakao?

Jeśli chodzi zaś o gluten, to u mnie w domu chyba od czasów jego diety nie ma białego pieczywa. Albo piekę sama (niestety na drożdżach - ale wreszcie spróbuje na zakwasie). Albo starannie wybieram chleb.
Problemem są wszelkiego rodzaju wypady np. na wieś, bo tam niestety króluje w gs-ach białe pieczywo i pyszne poznańskie bułeczki. Ale można to wyeliminować - zawsze można samemu piec - np. w większych ilościach i zamrażać.

W domu też korzystam raczej z razowych - ciemnych makaronów... sama ich nie robię.
Ale.... ciasta, kluchy, placki - to jednak robię na bazie białej maki.

I to błąd... Bo jak się okazuje można super robić dania bez glutenu.
Króluje w tworzeniu magicznych potraw Iw ze Smakoterapia i Mama Alergika Gotuje.

Polecam serdecznie i od jutra sama zacznę stosować te przepisy na potrawy dla mojego syna.
A chciałabym Wam powiedzieć - że okazało się, że w trakcie 4 mies. diety kilkakrotnie tylko jadłam malusia ciabatkę - którą podejrzewam o zawartość białej mąki. generalnie moja dieta jest również bezglutenowa...

A jak pisałam - czuje się na niej świetnie!

Może warto przeczytać i zobaczyć jaki wpływ na Was ma zero pszenicy w żywieniu.

Śniadanie - 4 plasterki szynki (a raczej pseudo szynki) z indyka
z pół łyżki twarożku light w środku z czosnkiem,
jedna rzodkiewka - na sałacie i z kiełkami - bez pieczywa oczywiście :)



czwartek, 21 lutego 2013

Update: Dzień sto dwudziesty drugi - Na dobranoc

Mój ulubiony Marek Dyjak na dobranoc Wam...


Dzień sto dwudziesty drugi - Kupa


Miałam  dziś  zupełnie o czymś innym napisać, ale po pierwsze uznałam,  że  marudzić  nie  będę - mogę sobie samej się pożalić, a po drugie o temacie przeważyła kupa. Dosłownie kupa.

Temat  obrzydliwy  -  może i tak a może i nie - bo fizjologia przecież jest nierozerwalna z istnieniem  człowieka.

Jednak nie o fizjologie mi chodzi lecz o kwestie toalet publicznych w Warszawie.

Ostatnio bardzo dużo pije w ciągu dnia - bo około 3,5 litra dziennie.
Oznacza to, że częściej muszę biegać do toalety.

Kiedy   jestem  w  sprawach  biznesowych  u klienta - nie ma problemu - choć staram się nie załatwiać swoich potrzeb - bo muszę się skupić na pracy - ktoś ma dla mnie czas od - do.
Jeśli jestem w jakiejś knajpce - choć ostatnio mi się to nie zdarza - tez nie ma problemu.

Ale  biegam,  załatwiam,  jeżdżę  po  Warszawie.  I własnie często po wyjściu  od  klienta potrzebuje skorzystać z toalety. I zaczynają się schody. No bo gdzie?

Jak mam po drodze stacje benzynowa Orlenu - tez nie ma problemu. Poza tym jeszcze tu  mi  się  nie  zdarzyło  zatykać nosa bądź na coś nim kręcić.

 Ale centrum Warszawy. Zapomnieć mozna. A przeciez nie wejde do knajpy
 kiedy  nie mam czasu anie ochoty ani zbędnej kasy na siedzenie i kawe, żeby ją kupić i skorzytać z
 toalety.

 No są jeszcze centra handlowe... ale...
 Polacy to jakieś bydło chyba. Bo mimo tego, że zawsze w tych centrach  handlowych jakas pani zasuwa ze ścierką to albo ja mam pecha albo nasze społeczeństwo to jakies 80% flejtuchów.

Nim wejdę do odpowiedniej toalety kilka  "przegródek"  odrzucam w eliminacjach. Wypada własnie na 80%.  I nie wiem dlaczego tak jest, że akurat w centrum handlowym taki w łazienkach burdel (nie chce się wdawać w  szczegóły). Czy tu przychodzi inny gatunek ludzi niż do knajpek - ba! nawet fast foodów?

Ludzie  nawet w toalecie chyba powinni przestrzegać zasady - nie czyń drugiemu co Tobie niemiłe! Makabra...

Ale  prawdziwą masakrę  to  dziś  przeżyłam.

Wracałam z Bemowa do siebie do domu. No i  przycisnęło  mnie.  Dużo  kaw  wypiłam.  A  gdy wsiadłam do samochodu jeszcze doprawiłam się  woda  źródlana. Bo juz głodna się zrobiłam. A dziś tez jestem na głodzie.  No  i  po  drodze było centrum handlowe.  Na szczęście nie musiałam wjeżdżać na jakiś zawiły parking -  i szybciutko poleciałam do toalety.

Malutka  jak  na  takie  centrum,  bo  tylko  z  czterema kabinami.
Pierwsza zamknięta,  w drugiej ułamane zamknięcie, trzecia zajęta.
Wchodząc do czwartej  w  rozpędzie  -  o mały włos nie wlazłam w leżące na środku shit! Na podłodze! Przed kiblem!

 Az mnie wzięło na torsje... Może mi ktoś wytłumaczyć jak to możliwe?
 Bydło...   świnki...   a  może  nawet  nie  powinnam  ze  zwierzakami porównywać...

 Mam  nadzieje,  że ten ktoś co to uczynił w podobnej sytuacji się jak ja znajdzie...

 A  że  o  shitach  dziś  pisałam,  to żeby się jedzenie z wiadomo czym się dziś nie kojarzyło - zdjęcia nie wrzucam...:)

 A   mi  się  marzy  lampka  wina na ukojenie nerwów... jeśli macie to wypijcie zamiast mnie :)

 Dobrego wieczoru...

środa, 20 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty pierwszy - Bezkocie

Pisząc przed chwilą w tytule, ze to już sto dwudziesty pierwszy dzień trochę się sama zdziwiłam...
Bardzo szybko minął ten czas... Czyli aż 4 miesiące pisze tego bloga. Wrzuciłam już prawie 200 zdjęć. Kilogramów ubyło. Cele biznesowe do osiągnięcia jeszcze daleko. Ale żyję i funkcjonuje jakoś.

Funkcjonujemy też już dwa miesiące bez kota.

Wczoraj wracałam z synem z zajęć dodatkowych na piechotę. Może poranny spacer mnie do tego zachęcił. Może za dużo wczoraj o rożnych sprawach jednak myślałam i pisałam. Tabelki mi się rzuciły na oczy. Poza tym rzadko mi się zdarza po okolicach iść piechotą. A w trakcie jazdy samochodem wiele z obserwacji mi umyka. Poza tym koniec miesiąca - więc oszczędzanie :)

Ale gdy tak wracaliśmy - mimo sypiącego śniegu - trochę zmarzliśmy. W każdym razie ja zmarzłam. Bo w kurtce podszytej wiatrem. Bo w butach bez wkładek. Dobrze, ze miałam chociaż rękawiczki.

I już podchodząc pod klatkę, mówię do syna:

- No to teraz gorąca herbata z sokiem, koc i kot...

I ugryzłam się w język.

No bo brak kota. Nie ma do kogo się przytulić. Nikt na bolące miejsce nie przyniesie ukojenia.
Nie zaczepi. Nie drapnie. Nie spsoci czegoś. Nie miauknie. Nie ogrzeje. I nie będzie mruczeć do ucha na dobranoc.

Puste miejsce na parapecie.

Dom bez kota - nie jest ciepły jak powinien być dom...
Nie lubię czasu bezkocia...

Śniadanie - Sałatka owocowa - jabłko, mandarynka, suszona morela



wtorek, 19 lutego 2013

Dzień sto dwudziesty - Cisza

Nie szczególnie dobrze czuje się w ciszy.

Może raczej nie potrafię istnieć w ciszy.


Cały  czas  w  trakcie  np.  pisania  musi  gdzieś  coś  grać.  Albo w samochodzie męczę się w ciszy.
Nie umiem kontemplować w ciszy a cisza w kościele mnie przeraża.
Może to właśnie jest to "nie umiem" a nie to, że ból mi to sprawia.

Dziś  jednak,  kiedy  rano  wstałam  i  znów  nie  bardzo mogłam sobie poradzić  z wszystkim co na głowie. I to nie chodzi o to nawet, że nie mogłam  sobie  poradzić  - ale tyle we mnie było żalu, złej energii innych,  że  nie  pozwalało  mi to jasno myślec i zaplanować spokojnie pracy.  Neuralgia  do  tego  mi  dokucza,  więc nawet nie mogłam sobie dostarczyć  endorfin  do potrzebującego szczęścia mojego organizmu a i
duszy.

Odwiozłam  dzieciaka jak co dzień do szkoły. I zamiast wrócić do domu, pojechałam  do  Lasku  Bielańskiego. Na spacer. W spodniach dresowych. W wyciągniętym swetrze. W butach - bez skarpetek. Bez prysznica. Na głoda. Bez kawy. Pojechałam.

Miało to być 15 min. a zrobiło się 40. Ani  żywej  duszy. Choć drzewa chyba maja dusze. Tylko sypiący śnieg. I cisza - no prawie, bo jednak gdzieś  w  oddali  słychać  było  szum  samochodów. Ale w moim świecie głośności to była cisza.

Pogadałam  sobie sama ze sobą. Z efektów rozmowy chyba nie jestem zbyt zadowolona. Ale ważne jest to, że i głowę wyczyściłam z wszystkiego co mi nie dawało dziś funkcjonować a i dotleniłam się i poruszałam.

A  to  była  taka dawka tlenu - że powiem Wam po cichu, że po powrocie padłam na pól godziny. I mój pracujący dzień zaczął się dziś po 10:30.

Niestety  ta  dawka  spokoju  wystarczyła  na chwilę. Ale może to znów efekt   tego,   że  nie  umiem  jeszcze  takiego  oddechu  odpowiednio wykorzystać...

Niech wieczór będzie spokojny... dla wszystkich.

Obiad - Kasza jęczmienna z zieloną pietruszką - posypana serem tartym




poniedziałek, 18 lutego 2013

Dzień sto dziewiętnasty - Plujący bankomat


Bardzo mnie irytują takie sytuacje. Szczególnie rano.

Dziś dość wcześnie wstaliśmy i jakoś tak w spowolnionym tempie wszystko robiłam. Bez tego codziennego wariatkowa.

Ale gdy wsiadłam do samochodu – przypomniałam sobie, że nie dałam i nie dam bo nie mam dziecku kasy na taxi powrotne do domu.
Mama jak zwykle bezgotówkowa, więc musieliśmy znaleźć bankomat. I to szybko!

Niedaleko osiedla na szczęście jest – taki ukryty trochę  - więc szansa była na to, że po weekendzie kasa w nim jest. 
Wielokrotnie mi się zdarzało, że rano po weekendzie musiałam podjeżdżać do kilku bankomatów, żeby cash wyciągnąć- bo te poprzednie były wyposzczone.

Bankomat jak bankomat. Euronet. 
No i wcisnęłam z zadowoleniem kartę do odpowiedniego otworu kartę – widząc, że pięknie wszystko się świeci… Wpychałam i nic… bankomat nie łyka. Myślę sobie - jest rano - może jednak wciskam nie tu gdzie trzeba, ale nie - w odpowiednie miejsce. 
Wkurzona – zaklęłam pod nosem – wciskając jednocześnie przycisk anuluj. A w tym momencie bankomat wypluł kartę innego człowieka – i nie z mojego banku. 
No żeż sobie pomyślałam – no nie mógł pieniędzy mi wypluć. 
Nie myślałam wiele – wzięłam tą kartę myśląc, że wiem, gdzie ten bank ma siedzibę. Zawiozą. Niech zrobią z nią coś. Do właściciela zadzwonią.
To była karta wypukła – wiec wiadomo, że mniej bezpieczna – ktoś mógłby z niej skorzystać w Internecie.
Na wariata po drodze zahaczyłam jeszcze jeden bankomat i w ostatniej chwili dowiozłam dziecko do szkoły…
\
A później…

Jakoś nie pomyślałam, że nie każdy bank czynny jest od godz. 8 rano. No ale do czego służy Internet. Sprawdziłam jaki jest nr telefonu na infolinie do tego banku i zadzwoniłam. 
No ale dodzwonić się nie szło do żadnego człowieka – bo nie znam numeru klienta. 
Myślałam, że szlag mnie trafi. Formularza kontaktowego tez nie ma. Na dodatek wersja jakaś niemobilna i nie wszystko mi się odpowiednio wyświetlało.
A wisiałam na komórce – a megasy leciały i mój koszt rósł. 

Machnęłam ręką i pomyślałam sobie – no dobrze – popołudniem podjadę do tego banku. I mam po drodze i niedaleko.

Koło godz.14 się doczłapałam. A tam zastała mnie kolejka. A mój czas to pieniądz. Próbowałam się dostać bez kolejki - ale to nie był mój dzień i nie miałam ochoty na sprzeczki.
Wreszcie dotarłam do okienka. A tam usłyszałam, że to nie tu, że gdzieś tam trzeba oddać i jakieś pytania niepotrzebne (po cholerę im mój pesel!).

Wściekłam się. Położyłam pani ta kartę przed nosem i odwróciwszy się na pięcie wyszłam…

Nie wiem czy dobrze zrobiłam. 

Liczę na to, że ktoś komu ten bankomat nie oddał karty jednak ją zastrzegł. Mam nadzieje, że pani z tego banku, której zostawiłam tą kartę z niej nie skorzysta. 
A jeszcze bardziej liczę na to, że jak skorzysta to nie będzie na mnie…i nie zapuka do moich drzwi policja.

Że do cholery zawsze musi coś mnie spotkać!

II Śniadanie - Poł pieczonego jabłka z cynamonem

Jakoś nie pomyślałam, że nie każdy bank czynny jest od godz. 8 rano. No ale do czego słuzy Internet. Sprawdziłam jaki jest tel do tego banku na infolinie i dzwonie. No ale dodzwonić się nie idzie – bo nie znam numeru klienta. Myslałam, że szlag mnie trafi. Formularza kontaktowego tez nie ma. A wiszę na komórce – mój koszt rosnie. Machnęłam ręką i pomyślałam sobie – no dobrez – popołudniem podjade do tego banku.
Wreszcie się doczłapałam. A tam kolejka. A mój czas to pieniądz. Wreszcie doczłapałam się do okienka. A tam słyszę, że to nie tu, że gdzies tam trzeba oddać, i jakies pytania niepotrzebne.
Wściekłam się. Połozyłam Pani ta kartę i odwróciwszy się na pięcie wyszłam…
Nie wiem czy dobrze zrobiłam. Licze na to, że ktoś komu ten bankomat nie oddał karty jednak ja zastrzegł. Mam nadzieje, że pani z tego banku której zostawiłam tej kart z niej nie skorzysta. A jeszcze bardziej licze na to, że jak skorzysta to nie będzie na mnie…i nie zapuka do moich drzwi policja
Ze do cholery zawsze musi cos mnie spotkać!

niedziela, 17 lutego 2013

Dzień sto osiemnasty - Sąsiedzkie akcje

Z sąsiadami jest różnie.
Albo miłe pogaduszki o meteorytach albo kartki na drzwiach.

Ostatnio pojawiła się na naszym śmietniku podwórkowym kartka (a właściwie nie ostatnio - bo pojawia się cyklicznie), że uprzejmie prosi się o nie wrzucanie resztek jedzenia do śmietnika - bo na osiedlu panuje plaga szczurów. Wydaje mi się, że o tym już wspominałam. Nie bardzo wiem, gdzie w związku z tym resztki jedzenia (a rozumiem, że obierki z warzyw np. można uznać za resztki jedzenia) mam wyrzucać. Za ogrodzenie osiedla, czy gdzie?

Ta cała akcja ze szczurami to chora sprawa. Bo jednocześnie zamykane są okienka do piwnicy i koty podwórkowe nie maja gdzie się zimą skryć. Kot owszem oznaczyć może miejsce - np. w piwnicy - ale nie przeciśnie się szparami drzwi piwnicznych, żeby obsikać nasze prywatne rzeczy. Ale szczura złapać może.
Po zeszłej zimie niestety jedna kołdra, którą miałam w piwnicy została przegryziona. A wiec lepiej mieć ładny zapaszek w piwnicy i plagę szczurów.

A jakieś dwa tygodnie temu pojawiła się kolejna kartka - tym razem na klatce schodowej:



Jak już kiedyś pisałam, moje bloki ustawione są jakby tworzyły studnię. Pomiędzy nimi - czyli w tej studni -  jest trawnik i krzewy i drzewa, gdzie człowiek nie ma możliwości wejść. Ale, żeby dobrze sie przyjrzeć co się dzieje pod oknami, trzeba wyjść na balkon. 

Jest zima. Rozumie, że ktoś się przeciska przez śnieg na balkonie i patrzy co tam leży. No w sumie to najłatwiej to zrobić sąsiadom z parteru - czyli u mojego ulubionego Starszego Pana Sąsiada. 

Ale tez nie bardzo rozumiem co temu panu przeszkadza. Przecież pewnie ktoś wyrzuca jakieś okruszki dla ptaków i ewentualnie coś dla tych biednych przemarzniętych kotów.

Przecież nikt temu panu pod nos nie wyrzuca worków ze śmieciami.

Poza tym przecież NIE WOLNO wrzucać resztek jedzenia do śmietników!

Kolacja: Zmiksowany grejpfrut z 2 mandarynkami i kiwi z łyżką otrębów


sobota, 16 lutego 2013

Dzień sto siedemnasty - Powrót do przeszłości

Parę dni temu pisałam Wam o swoich perypetiach z kradzieżą w sklepie torby z zakupami.

Najwyraźniej mam zdolność do krakania :)

Wczoraj podjechałam zawieźć dokumenty z tłumaczeniem jednego tekstu w okolice sklepu na literę L.
Nie planowałam wchodzić, lecz miałam jeszcze chwilę przed odebraniem dzieciaka.
W związku z tym pomyślałam sobie, że temat zakupów będę miała z grzywki - choć na liście miałam właściwie tylko chleb, banany, jabłka, kurczaka, sok jabłkowy - niewiele.

Moja neuralgia mnie męczy, więc dźwiganie nie wchodziło w rachubę. Znalazłam w otchłaniach torby 2 zł - więc zadowolona dorwałam wózek na kółkach.

Zrobiłam szybciutko zakupy i przy kasie zatrzymałam się przy szafie co colą :)
I myślę sobie: od wielu miesięcy nie sprawiam sobie żadnych przyjemności - anie nie kupuje książek ani żadnych czasopism, ani muzyki, ani wina nie piję, ani fajek nie palę, łakoci nie jem, nigdzie nie wyjeżdżam, do kina nie chodzę, do knajp nie chodzę, z colą radze sobie prawie od dwóch tygodni (w sensie nie piję), to sobie zrobię malusią przyjemność i to coś za 2,5o zł sobie kupię. I kupiłam.

Cała happy podjeżdżam wózkiem pod samochód - a tu się pojawia pan wózkowy i pyta czy oddam mu mój wózek. Popatrzyłam na pana - i mówię mu wprost, że w innych okolicznościach przyrody - bardzo chętnie dałabym panu mój wózek, ale te dwa złote mają dla mnie również wielka wartość :)

Pan na to, że nic nie szkodzi, że rozumie, ze takie ciężkie czasy ale ze mi pomoże wsadzić torbę do samochodu. Myślałam błyskawicznie - nic tam takiego nie ma (pamiętałam to co Wam niedawno pisałam), w samochodzie nie mam nic cennego a szarpać się z nim nie będę. Szczególnie gdy pakował już torbę do samochodu. Najwyżej podstawie mu nogę.

Nie obejrzałam się a ten pan już zniknął.
Wzięłam wózek. Zaprowadziłam go na miejsce i radośnie wracałam myśląc o małej radości w postaci łyka coli.

Bardzo się zdziwiłam, kiedy w mojej torbie zakupowej nie było tej malusiej buteleczki napoju, który miał mi radość uczynić... A panu pewnie się przyda jako popitka do innego jemu przynoszącego ulgę zapomnienia napoju...

Poniżej zdjęcie dania, które dziś przygotowałam - makaron w wersji dziecięcej. Jadłam bez makaronu. Dzieciakowi bardzo smakowało. Znów został mi ochłap. Przepis jest banalnie prosty ale warto polecić:

Kurczak (pol kg piersi kurczaka - lekko rozbite) - pieczony z bananami (skropionymi cytryna). Wczesniej marynowany w cytrynie i ziolach prowansalskich i 2 lyzkach oliwy i 2 lyzkach wody. Nie dodawalam soli. Potem wysmazylam tluszcz na grillowej patelni. i wszystko razem do zaroodpornego na pol godz. Zapiekal sie z jogurtem (2 małe kubeczki) wymieszanym tylko z pieprzem. Po wyjęciu posypane szczypiorkiem. Pięknie nie wygląda  Ale dawno nie widziałam tak trzęsących się uszu dziecka.

Obiad - Kurczak pieczony w bananach

piątek, 15 lutego 2013

Dzień sto szesnasty - Koniec świata?

Rano wstałam dziś zbyt wcześnie - i ten news po prostu do mnie nie docierał.

Najpierw pomyślałam, że naukowcy się pomylili i to co miało przylecieć wieczorem to i przyleciało wcześniej i walnęło w ziemie - choć walnąć nie miało.

Później zachwycały mnie obrazy znane tylko i wyłącznie z filmów katastroficznych.
Mało tego, nabrałam się (zwykle bardzo czujna) na zdjęcie krateru niby po uderzeniu meteorytu - które okazało się poxniej rzeczywiście kraterem, ale po zapadnięciu ziemi w Derweze po odwiertach gazowych.

Następnie pomyślałam, że nie chciałbym być na miejscu tych ludzi, którzy widzieli to zjawisko. Pomijając to, że tak wielu poszkodowanych.

A na koniec roześmiałam się, że no idzie jak nic ten koniec świata. I papież abdykował i meteoryty wala w ziemie - jak nic słowo się wypełnia...

Odwiozłam dziecko do szkoły już spokojnie - nie wkręcając się w informacje.

Kiedy wróciłam do domu, mój starszy Pan Sąsiad, którego spotkałam na schodach,  powiedział mi, żebym wieczorem nie wstawiała samochodu do garażu, bo może trzeba będzie uciekać. Żebym zrobiła zapas żywności i wody. I jak ziemia trząść się wieczorem będzie - to mam stanąć pod ścianą nośną (już teraz wiem, która to!).

A i zapytał mnie, czy nie słyszałam czy prezydent i rząd sa w Warszawie, bo oni mogą znać prawdę. I jak w coś nas ma walnąć (w stolicę) - to oni pewnie już wyjechali.

Aaaaaaaa........

No i co teraz? Jeszcze 3 godziny do Armagedonu jakoś tak :)

I ta  przerażająca sytuacja pokazała nam ludziom, że nie wszystko da się przewidzieć,  racjonalnie wyjaśnić i zadbać o nasze bezpieczeństwo...

Dobrego wieczoru - bez deszczu jakiegokolwiek....

Śniadanie - Kromka chleba tostowego z ziarnami z odrobiną masła orzechowego
i połowa gruszki (powinna byc marynowana) na lisciach z sałaty



czwartek, 14 lutego 2013

Dzień sto piętnasty - Oko - czyli prawda boli

Dzień jak dzień.
A raczej poranek jak poranek - z ta różnicą, że po odwiezieniu dziecka do szkoły - musiałam udać się do Sekretariatu zapłacić za dziecka obiady w szkole.

Jak wcześniej pisałam, miałam to zrobić w poniedziałek...
No ale łatwo nie jest - i niestety gdybym zapłaciła, to dziecko poza obiadami nic by nie jadło. A jeszcze problem byłby z dojeżdżaniem - bo i na paliwo ani centa.
Problem jak zwykle ten sam - czyli płatności kontrahentów.
Bardzo mnie to denerwuje i przyprawia o siwe włosy pewnie. Na szczęście ich nie widzę, bo farbowana kobieta.

Ostatnio jestem specjalistka od prowadzenia rachunków, potrafię wszystko pięknie rozplanować - ale czasami Ci od których zależę mają problemy.

No ale co to szkołę obchodzi.
Pierwszy raz zdarzyła mi się taka sytuacja.
W ogóle to wszystko nie jest łatwe. I trochę się zaczynam bać, że to równia pochyła. Że nie dam rady.
Że zawodzę. I nie chodzi o mnie, tylko o dziecko.
Takie momenty jak ten dziś, właśnie powodują to, że czuje się jakbym już nie czuła gruntu pod nogami...

No ale idę do tego sekretariatu, z głowa opuszczoną i przepraszam bardzo za tą sytuację.
Mówię prawdę, że po prostu nie miałam kasy. A pani, zamiast powiedzieć, no trudno, raz się zdarzyło - wybuchnęła śmiechem i powiedziała: Co pani opowiada, pani nie ma kasy, hahahaha...

Wyszłam i rozpłakałam się.
Zmienił mi się świat, podjęłam decyzje. Pewnie złe. Czuje się oszukana, kopnięta w tyłek, samotna z wielkim bagażem problemów - a ona się śmieje...

No i w tym momencie coś zawiało i coś mi wpadło do oka. Do tej pory czuje to coś. Ale to coś spowodowało to, że musiałam przestać się użalać i pomyśleć o oku...

Taki mój kochany lecz złośliwy anioł stróż.

P.S. Dziś dieta bardzo oszczędna - niezgodna z Vitalią

Śniadanie - Poł pomidora, garść kiełków lucerny, parę listków sałaty
Obiad - Mintaj (niestety :() a'la łosoś na toście i dwa liście sałaty


środa, 13 lutego 2013

Dzień sto czternasty - Niefajny finał projektu

Nie pisałam o tym wcześniej, ale jednym z moich zajęć dodatkowych jest wspieranie spółdzielni socjalnych.
Co to są te spółdzielnie - możecie sobie wygooglać. W każdym razie w taką spółdzielnię tworzą ludzie, którzy są albo wykluczeni (bezrobotni, ludzie, którzy wcześniej mieli problemy z  prawem) albo kobiety powracające z macierzyńskich urlopów. Zazwyczaj ludzie, którzy wcześniej nie mieli żadnego doświadczenia w prowadzeniu biznesu. Ale Państwo aby ich aktywizować i żeby nie siedzieli tylko na zasiłku - pomaga im finansowo (kasa, ulgi itp) na starcie. Na starcie jest fajnie. Później często świat się wali.

W każdym razie pomoc moja polega na tym aby wyciągnąć taka firmę z tarapatów i ustawić tak aby zamiast się zwijać - się rozwijała.

No i przez ostatnie 3 miesiące pomagałam jednej firmie. Wspominałam Wam o tym, że prowadziłam szkolenie w takich beznadziejnie zimnych warunkach. To właśnie w tej firmie.

Ale pomoc moja polegała na tym, żeby przeanalizować ich działalność. Nakreślić dalsza strategię. Ustalić plan działania. W każdym zakresie - finanse, administracja, marketing, sprzedaż. Ale też nauczyć ich na czym polega prowadzenie biznesu. Co jest ważne a co trzeba porzucić. Co poprawić. Co zmienić. Ale też stworzyć ofertę cenową (wyliczyć ceny usług), stworzyć materiały promocyjne. A również rozmawiać z potencjalnymi partnerami i prowadzić na początku mojego działania - korespondencje w ich imieniu.
W tym przypadku nawet zarządzałam ogłoszeniami na gumtree, prowadziłam ich stronę, tworzyłam promocje.

Przed feriami miałam poczucie takie - że wszystko jest na dobrej drodze. Jakieś tam kontakty i w zasiegu ręku współpraca. Ustalone - dobrze wyliczone stawki usług - które konkurencyjne byłyby na rynku warszawskim. Plan konkretny działań. No i wiedziałam, że osoby te kumają to co do nich mówiłam.

Dostały na dwa tygodnie zadania do wykonania. Obdzwonienie i wysyłanie ofert do konkretnej bazy klientów (grupę docelowa też została wcześniej oczywiście ustalona).

A już w ostatnia sobotę coś mi zaczęło śmierdzieć - bo strona na FB, która wspólnie zamknęłyśmy - bo tylko psuła wizerunek - nagle się pojawiła... Poza tym miały dzwonić i wysyłać oferty a nie tracić czas na zabawę w FB....

A dziś dowiedziałam się, że zamykają interes - i nawet zorganizowały dziś wyprzedaż sprzętu!
Pomijam fakt, że się nie da zamknąć i nie będzie długów... ale to juz nie moja sprawa. Nic przez dwa tygodnie nie zrobiły. Nic.

Żal mi bardzo, bo wierzyłam, że można funkcjonować. Gdybym nie wierzyła - nie zaangażowałabym się. A wierzcie - całym sercem się zaangażowałam.

Wyszło tez na jaw, że nie tylko Fundacja z która współpracuje chciała im pomóc. Niejedni już próbowali.
Ale postawa osób w spółdzielni była taka - żeby im dać wszystko pod nos. Ja w sumie im dałam - poza tym, że powinny wykorzystać to wszystko co dostały - i tylko dzwonić... Właścicielki najwyraźniej nie miały ochoty pracować. Wszystko powinno się samo zrobić.

Postawa roszczeniowa. Życzeniowa. Ludzie uzależnieni od pomocy. 

A Ci co naprawdę potrzebują i ta pomoc umieliby wykorzystać - nie proszą.

Trudne doświadczenie - ale nie sadze, że takie już ostatnie... Inni czekają.

Obiad - Wołowina duszona konserwowanymi szparagami , ziemniakiem i połową marchewki - podana z kaszą jaglaną. Niestety nie zjadłam - dziecko mi zjadło :)

wtorek, 12 lutego 2013

Dzień sto trzynasty - Hipokryzja Palikota

Nie miałam się już wściekać. Ale Palikot mnie irytuje.

I napisze to, żeby mi przeszło. Choć obiecałam sobie, ze tu politykować nie będę. Ale mnie wkurza ta hipokryzja, bo rzutuje na cały polski folwark - bo przykład idzie z góry. I to samo zachowanie co Palikota widać w korporacjach, w firmach....
Wszyscy udają świętszych od papieża (nomen - omen). Uzasadniają swoje decyzje zaciskaniem pasa. A shit warte takie gadanie. To jest najbardziej śmierdzące wytłumaczenie jakie znam... Wiec wzięłam Palikota na tapetę :))))
  • Wanda Nowicka dostała premię. I Palikot mówi, że jak wszyscy zaciskamy pasa - to i prezydium Sejmu powinno zacisnąć pasa. Tylko, że zapomniał, że sobie własnie nasi kochani posłowie przegłosowali podwyżkę swoich wynagrodzeń (wzrost o 300 zł na łebka miesięcznie), co przyniesie dodatkowy koszt roczny w budżecie Sejmu w wysokości ponad 1.250.000 zł. Po cichutku.
  • Pani Kopacz miała w budżecie kasę na premię. W zeszłym roku. Mam nadzieje, że każdy z prezydium ma jakieś swoje cele. Ma tez jak rozumiem jakaś umowę. I ma jakiś regulamin pracy - w którym określone jest kiedy szefowa może przyznać im te premie. A jeśli jest to element wynagrodzenia - TO PRACOWNIK NIE MOŻE ZRZEC SIĘ WYNAGRODZENIA.
No i tyle w tym temacie - tylko dwa fakty - choć mogłabym jeszcze pisać i pisać... ale to już nie byłyby namacalne fakty tylko analizowanie innych zachowań tego Pana w stosunku do tej Pani. 

Ufff... chyba mi przechodzi...

Dobrego wieczoru...

Śniadanie - Jajko na pół miękko z paseczkami cykorii, plastrem
żółtego sera i  pokruszonym orzechem włoskim


poniedziałek, 11 lutego 2013

Dzień sto dwunasty - Szewski poniedziałek

Ferie się skończyły.

W związku z tym miałam wrócić do odpowiedniego tempa życia.
Wrócić do obowiązków.

Ale jak się planuje to się Pan Bóg śmieje...

Dzieciak w nocy nie chciał spać. W czasie ferii miał fory i mógł sobie iść spać i wstawać, o której porze chciał.

W efekcie jego braku spania, ja również nie spałam, a już jak wstałam to byłam połamana. Wstałam tez 15 minut później niż w zwykłym dobrze rozplanowanym poranku dnia. A jak już 15-minutowa obsuwa to i wszystko zaczyna się pieprzyć.

A jeszcze jeden głupi list, który przyniosła listonoszka i jeden e-mail, którego przeczytałam przy porannej "pół" kawie mnie już totalnie rozbił. I już nic się nie udało pozbierać, z powrotem poukładać. Plany - jakby ich nie było. Nawet sałatki sobie w domu na obiad nie zdążyłam zrobić i wściekła na siebie coś na kształt i podobieństwo musiałam kupić i znów niezgodnie z planami finansowymi wydać.

No i nie zapłaciłam za dziecka obiady.

No i nie udało mi się załatwić podpisu na pewnym piśmie.

No i jeszcze przypomniano mi, że za obóz wakacyjny syna muszę już zaliczkę zapłacić.

A i jeszcze syn zniszczył spodnie - ostatnie piżamowe, w które się mieścił.

A i jeszcze rozwalił się odtwarzacz CD jego własny i nici z usypiania przy audiobookach...

A i kota nie ma...

A i wróciła neuralgia żebrowa... (zapewne będę teraz odpoczywać hahahaha...)

A i....

Dobra biorę się w garść - bo sama wywołuje wilka z lasu.

Dzieciak wściekły, mama wściekła wieczorem - tak nie może być...

Więc zacznijmy od nowa :) To nie był szewski poniedziałek. Szewskich poniedziałków nie ma.
Złych dni nie ma. Są tylko wyzwania. Człowiek przyciąga to do siebie czego się obawia. Więc ja się nie będę niczego obawiać :)

Dobrej nocy!
II Śniadanie i Obiad - Kapusta kiszona :)


niedziela, 10 lutego 2013

Dzień sto jedenasty - Szkolne strachy

Wchodząc dziś do garażu usłyszałam pytanie ojca-sąsiada do córki - na oko 8-9 latki.
- Jak wiedziałaś, to dlaczego głośno nie powiedziałaś?
- Bo jak bym się pomyliła to inne dzieci śmiałyby się ze mnie - odpowiedziała córuś.

Tata zaczął córce tłumaczyć, że ludzie się mylą, i że głupi ludzie tylko się z tego śmieją. I trzeba być odważnym.
Aha drogi tatusiu, chyba nie pamiętasz jak to było za naszych czasów w szkole (tata wyglądał na pokolenie dzisiejszych 40 latków :) )

Mam dziś wrażenie, że się ciągle dzieciak wtedy bał. Choć trudno mi zidentyfikować do dziś tak naprawdę czego się obawialiśmy?

Budowano wówczas autorytet pani nauczycielki - nieomylnej, której trzeba było się słuchać, która wiedziała najlepiej i wszystko. A jak się z nią dzieciak nie zgadzał - to i po łapach linijką mógł dostać.

Na szczęście byli i tacy, których nigdy nie zapomnę, którzy w samodzielności myślenia nas trenowali jak i  samodzielnego sięgania po wiedzę. Myślę, że to dzięki nim dziś nie mam problemu z tym, żeby moje słowa zgadzały się z tym co myślę, choć może myśli te mogą być nie zbyt popularne. Ale tez nie mam problemu z tym, żeby przyznać się do błędów w życiu czy w jakiejś ocenie. Czy przyznać się w ogóle do tego, że czegoś nie wiem.

Bo dzięki innym, powinnam dziś cicho siedzieć...

Przypominam sobie taka historię, gdy oczywiście po opowieści mojego taty wiedziałam, że są ryby, które oddychają powietrzem atmosferycznym - patrz: piskorz.

No i na klasówce z biologii dostałam jakąś niska ocenę. Chyba to nie była dwója. Nie pamiętam.
I pamiętam ta panią - która przy wszystkich w klasie - poinformowała, że ja - wymieniając mnie z imienia mylę ryby z ssakami. Pamiętam ten śmiech innych. Chyba na długi czas zamknęło mi to buzię i nie miałam ochoty dzielić się z innymi wiedza przekazywana mi przez rodziców czy dziadków. To było w podstawówce.

Ale rodzice nieustająco uczyli mnie, że człowiek ponosi konsekwencje wyborów - i, że trudniej lecz pełniej żyje się zgodnie z sobą i prawdą - a łatwiej lecz byle jak w konsekwencji działania wbrew sobie i kłamania. Bo przecież jednak kłamstwo to coś niezgodnego z tym co myślisz...jakie masz zasady itp. To wygodnictwo i strach...

Tylko strach przed czym?

Kolacja - Pół pumpernikla z 1,5 łyżki chudego serka
homogenizowanego z 2 rzodkiewkami i szczypiorkiem 

Śniadanie - Małe jabłko oraz kiwi z łyżką musli z suszonymi owocami


sobota, 9 lutego 2013

Dzień sto dziesiąty - Stypa

Na początku ostrzeżenie - że to sen - żeby nikogo przypadkiem nie wkręcić.
Znów mi się śniło... tak, że spać później nie mogłam :)

Otóż któregoś dnia, a właściwie wieczorem, przyszli moi starzy znajomi do mnie i zaczęli wyciągać na imprezę. Mówię do nich, że nie mam ani ochoty ani siły ani też nie mam opieki dla dziecka. Poza tym nie pije i nie palę i zmęczona jestem - więc co im po mnie w tym towarzyskim spotkaniu.
Jednak nie dawali za wygraną. nawet moja mamę sprowadzili do mojego dzieciaka.
Mówią, że takiej imprezy nigdy nie przeżyłam i zobaczyć to muszę.
Po drodze zaopatrzyliśmy się w napoje wyskokowe i nie tylko ale tez kupiliśmy na Monciaku (!) w Sopocie zapiekanki z kapusta kiszoną (takie miejsce tam rzeczywiście było i te zapiekanki miały niezapomniany smak).
I wreszcie po włóczędze po miastach różnych dotarliśmy na miejsce. cerkiew na warszawskiej Pradze. Wchodzimy tam - a w środku nie wnętrze jak z prawdziwej cerkwi tylko raczej jak z katedry św. Jana Chrzciciela. Cegły, surowizna.

A tam na środku trumna. A w niej nasza koleżanka przytulona do swojego męża. Zmarli. I ludzie, którzy zamiast być w ciszy rozmawiają na ich temat. Plotki. O tym, że ona przykuła się do niego kajdankami. Popełniła samobójstwo a on w cierpieniu z głodu umierał przez dni... nie mogąc się od niej uwolnić... I bo to taka jej zemsta.

A my jak się okazało przyszliśmy wykraść tą dziewczynę. Nie pamiętam już całej sytuacji. Ale jakoś nam się udało. Przedzieraliśmy się przez jakieś piachy, błoto. Ziemia się zapadała. W końcu udało nam się ja pochować. A pod jej grobem był tunel, którym przeszliśmy do zakrystii tej cerkwi.

Znaleźliśmy się w pomieszczeniu z poduszkami, które niosą dziewczynki w procesji, z sztandarami i wieloma rzeźbami przedstawiającymi świętych - które tez nosi się w czerwcowych procesjach. Pamiętam takie pomieszczenie w kościele, gdzie sama kiedyś chodziłam przy sztandarach jako bielanka. Przerażało mnie to. I ten duszny zapach kadzideł.

Mieliśmy tu się trochę po przeżyciach wieczoru wyluzować. I było tak przyjemnie, jak za dawnych czasów. Rozmowy - dyskusje - muzyka - wino. I nagle popatrzyłam na te znajdujące się figury w tym pomieszczeniu - a one krwawiły.... płakały krwawymi łzami...

Obudziłam się...

Śniadanie - Poł kromki pumpernikla z łyżką chrzanu i rzodkiewkami oraz pół grejpfruta.

Obiad - Gotowana na wodzie zupa - krem z groszku
zielonego mrożonego z  groszkiem ptysiowym


piątek, 8 lutego 2013

Dzień sto dziewiąty - Poziom szczęśliwości

Myślałam, że wskaźnik "narodowe szczęście brutto" zamiast PKB w Bhutanie to jakieś kity. 

A nie! 

A jak usłyszałam dziś, że mierzy się go wypełniając 40 stronicowe ankiety - gdzie jednym z pytań jest to, czy często chodzisz do szamana :) to mi się poziom wesołości podniósł. 

I ja się wcale z nich nie nabijam. Bardzo mi się to podoba. A na dodatek w rankingu szczęśliwych ludzi wśród 179 krajów (w Toku mówili - nie znam źródła) ten kraj zajął 8 miejsce.

Fajnie? :)

A wyobrażacie sobie taki wskaźnik w naszym kraju? 

Zamiast wzrostu PKB mielibyśmy spadek szczęśliwości. 

Który z nich pokazywałby prawdziwy obraz sytuacji? :))))

A i znalazłam fajny artykuł o Życiu w Bhutanie z wprost.pl. Warto przeczytać.

Śniadanie - Poł kromki pumpernikla z łyżka twarożku chudego
i z plasterkami banana i ośmioma gronami winogron

Obiad - Cielęcina i wieprzowina po chińsku (cebula, por, marchew,
 pietruszka, seler, pieczarki - duszone bez dodatku tłuszczu)

czwartek, 7 lutego 2013

Dzień sto ósmy - Czwartkowe szaleństwo

Nie rozumiem tego szaleństwa.
Ale ulegam. W tym roku nie. Ale tez wcale mnie nie ciągnie do pączków. Ciągnie mnie do faworków. Ale z nimi tez basta! nawet mama mnie na swoje - najlepszenaświecienajbardziejchrupiącenaświeciefaworki - nie skusi!

Za to paczkami usiany jest cały dzień. I dziwnie, że te pączki da się w siebie wcisnąć w ilościach nienormalnych.
Smakują jak pierogi z kapusta i grzybami w Boże Narodzenie. Tylko tego dnia są o niepowtarzalnym smaku.

No chyba, że trafi się na pączka z adwokatem albo czekoladą - zamiast z nadzieniem z róży albo śliwki z cynamonem.
Te adwokatowe to takie amerykańskie donaty - a nie nasze narodowe pączki. O!

To w sumie jedna z najbardziej tradycyjnych naszych potraw. Przecież Mikołaj Rej o nich wspominał w Żywotach człowieka poczciwego.
Ale też nie tylko u nas je się pączki. Te światowe jednak smaży się trochę inaczej (mniej wsiąka do nich tłuszcz) i chyba dodaje się innej mąki.

Ale oczywiście w Izraelu jest jak w Polsce - tam pączek powędrował z polskimi Żydami.

No dobrze, przecież wiem, że ten tłusty czwartek to taka tradycja i wiara Polaków w zabobony - że niby jak człowiek pączka w ten dzień nie zje to nie będzie miał tłustego roku...

Zobaczymy!

P.S. Ale w sumie cieszy, że cukiernicy dziś sprzedali ok. 100 mln pączków  Ale już mniej ciekawie wyglądają statystyki na jedna głowę - aż 2,5 paczka na statystycznego Polaka. Ja nie zjadłam żadnego - moje dziecko dwa. To kto ta resztę zmieścił? :)

Kolacja - Sałatka z kiełkami słonecznika, groszkiem, białą cebulką,
szynką z indyka (w wersji dla dziecka jeszcze
pomidor i żółty ostry ser) polana vinaigrette 

środa, 6 lutego 2013

Dzień sto siódmy - Kradziejstwo

Dziś przeczytałam na niezawodnym fejsie, który jest najlepszym informatorem o życiu prywatnym znajomych - że okradziono koledze samochód.
Wyrwano mu z samochodu radio.
Wybito szybę.
I to radio było chyba wartościowsze niż sam samochód.
I faceta nie stać na wymianę szyby.
A ma małe dziecko. I potrzebuje sprawnego samochodu.
Szkoda gadać...

I przypomniałam sobie jedna historię z niedalekiej swojej przeszłości. Niedalekiej, bo dawniej raz mnie cyganka okradła (ha! może nie zapomnę kiedyś opisać tej sytuacji) a nie raz usiłowano mnie okraść np. na skrzyżowaniu...ale się nie dałam.

Był chyba wieczór przed Wigilia. jeszcze mieszkałam na mojej ulubionej Pradze. Niedaleko miałam tzw. wileniak. I tam udałam się na przedświąteczne - żywnościowe zakupy. Sama.

Wiadomo - zakupy żywnościowe przed świętami - to pełny wózek z zakupami.
Kiedy doczłapałam się do kasy to już cała byłam mokra od potu. Naprawdę - pamiętam ten szczegół.
Wyciągnęłam na taśmę zakupy. Gdy doszła moja pora - starałam trzymać tempo pani kasjerki...
Wiecie sami jak to jest... byleby w tym bardzo stresującym momencie nie zakorkować kolejki...

I w tym czasie nagle ktoś wpadł na mój wózek. Zauważyłam ten fakt. Zaklęłam  I przyciągnęłam wózek bliżej siebie - zajmując się dalej swoimi sprawami.

Już podchodząc do samochodu i wkładając rzeczy do niego coś mi nie pasowało.

I w domu się okazało, że ani chleba, ani mleka ani już nie pamiętam czego nie przywiozłam do domu. Wiem, że to może nie była zbyt bolesna - ale kłopotliwa dla mnie sprawa.

Tak czy inaczej - nie znoszę złodziejstwa - tak jak wspominanego wielokrotnie kłamstwa. W tym przypadku żałuje, że nie mamy elementów prawa z krajów arabskich.

Takim łapy ciąć trzeba!

Obiad - Zupa warzywna kalafiorowa z kurczakiem i surówka
z  kiszoną (nie kwaszoną!)  kapusta i 4 orzechami laskowymi

Śniadanie - Kromka chleba tostowego z łyżką tuńczyka,
sałatą i plasterkiem pomidora oraz  średnie kiwi


wtorek, 5 lutego 2013

Dzień sto szósty - Shopping czyli zakupy

Jednak sobie dziś podarowałam dietę.
Trochę nerwów od rana spowodowało to, że wybiłam się z rytmu i odechciało mi się jeść.

Więc poza jedną kawą z dużą ilością mleka byłam na głodówce.

Niestety nie chciało mi się jeść - i to chyba nie najlepszy objaw.

Kawę oczywiście piłam jak zwykle w ulubionej od wielu miesięcy kafejce. Aby do niej dotrzeć trzeba się przebić przez całą galerie handlową.
Tuż przed wyjściem z domu - widziałam jakiś walentynkowy filmik i pomyślałam sobie - o kurczę, będę wymiotować serduszkami i różowym kolorkiem.
Nie znoszę tego święta - ale może o tym napisze jednak 14-tego :)

No i idę ta galeria a tu nic.
Ani jedno serce nie rzuciło mi w oczy.
Dziwne sobie myślę, to nagle spolszczyliśmy się i nie będzie amerykańskiego celebrowania?

O nie! Wystarczy przyjrzeć się wystawom.
Krzyczą z nich "Sale", "Sale - -50% all accessories" "last sale" "the biggest sale" "all -70% for woman" "-50% for babies" "discounts" "cheaper - exclusive clothing" ale jeszcze idąc dalej widzę pullover, skirt, shoes... Halo!

Nie można inaczej? To dotyczy nawet nawet w polskich sieciówek!

Ja nie wiem czy słowa: obniżka, przecena, wyprzedaż, taniej - to są jakieś przeklęte słowa?
Nawet jak ktoś nie chce ich używać bo się brzydzi to napisanie minusa i wartości rabatów chyba jest wystarczające do zrozumienia przez lud.

A jeśli chodzi nawet o sieciówki zagraniczne, które jak rozumiem stosują te same bannery i wystrój na całym świecie to jednak wydaje mi się, że wielokrotnie będąc poza granicami kraju widziałam napis "wyprzedaże" w ojczystych językach - w znanych markowych sklepach..

A jeśli nie - jeśli tylko mi się wydaje - to i tak nie rozumiem, dlaczego w Polsce nie może być po polsku!

Tak, przyjmijmy wszystko to co jest nie nasze - łącznie z językiem...

To który lepszy: angielski czy niemiecki - a może rosyjski...?
Że też podczas zaborów tak o ten język ludzie pielęgnowali. I krew przelewali. Trzeba było nie walczyć. Byłoby prościej. I mniej krwi.

A ze też za wschodnimi granicami dbają o ten język potomkowie naszych rodaków. Po cholerę? Jak to wymierający język....







poniedziałek, 4 lutego 2013

Dzień sto piąty - Urzędas

Dziś w Urzędzie Stanu Cywilnego dowiedziałam się, że wszystkie akty ślubne, urodzenia, zgonów są do odebrania od ręki, których fakt miał miejsce najwcześniej w 2003 roku, bo reszta jest wrzucana do bazy dopiero wtedy jak ktoś o nie zapyta...

Ale najfajniejsze jest to, że jak się wskaże, że np. akt urodzenia jest potrzebny do identyfikacji (dowód, paszport, m-sce zameldowania, sprawy związane z opieka społeczna m.in zus) to jest za darmo.... Oczywiście trzeba sobie trochę poczytać - bo nikt tego wprost nie powie... Wiec jak sie np. na wniosku o akt zgonu napisze do ZUS a nie do spraw np. spadkowych, albo do aktu urodzenia - do paszportu zamiast do szuflady - to się oszczędzi 22 zł. A i tak nikt tego nie sprawdza... Kto na tym traci? :) A urzędnicy?

No tak - moja mama powinna tu coś napisać, bo chyba lepiej widzi to na co patrzy niż ja.

Gdy przyszłyśmy do Urzędu usiadłyśmy przy stoliku w celu wypełnienia formularzy. Na wprost miałyśmy nasze okienko z panem urzędnikiem, który nadzwyczaj szybko się uwijał. Taki typek nie zbyt zachęcający do załatwiania jakiś z nim spraw. Sweterek jak z lat 70 i dłuższe ale tłuste włosy. Fuj. No ale że szybko się uwijał, nie zastanawiałam się zbytnio nad tym, że będziemy zaraz z nim miały coś załatwiać.

Nadeszła nasza kolej. Obie z mamą podeszłyśmy do faceta. I zaczęło się. Odwrócił się w moja stronę i zapytał, czy mam ochotę na kawałek czekolady. Kopara mi opadła. Aż mama powtórzyła mi pytanie. Właśnie - nie zapytał mojej mamy o to czy ma ochotę! Jakoś mnie już w tym momencie zdenerwował. Ale grzecznie podziękowałam. No ale może jednak? - zapytał. No to ja w tym momencie - że dieta i nie jem.

Następnie przegląda ten formularz i mówi - o z Warszawy - jaka szkoda. Znów zbaraniałam i pytam - a niby dlaczego szkoda? A ten, że potrwała by cała sprawa dłużej. Hm.

Dalej patrzy - A to pani JESZCZE mężatka - mówi. Zobaczył mój wzrok - i mówi - w sumie to nie ważne  że mężatka... Po chwili dodał - dla tej sprawy.

W związku z tymi pytaniami zaczęłam się zajmować własną komórką. A ten pyta - pisze pani? A ja na to - nie można korzystać z komórek? Ale chyba rozmawiać! A on - nie pytam w związku z komórka, tylko pani mieszka na takiej ulicy - to musi pani pisać...

No i nagle pan szacowny złamał długopis. Pomyślałam - cholera - to się nie skończy nigdy. Więc wyciagnełam swój długopis i mu dałam - i mówię do mamy - no zaraz się okaże, że wręczyłam łapówkę za 5 zeta. Facet się zorientował chyba, że cos zrobił nie tak i oddał mi swój - ale na czarno piszący długopis - bo on nie może czarnym wypełniać. Ha! zdobył jakąś moją rzecz.

Cała sytuacja trwała i trwała. Ale ani go trzasnąć nie można przez okienko. Ani odszczeknąć - bo sprawy nie załatwi. Albo ja jeszcze bardziej spowolni. Człowiek uziemiony.

Wreszcie dał mi kwitek i zaprosił za tydzień.

Wyszłyśmy z mamą z urzędu. Mama oburzona. Zadała mi tylko pytanie - czy urzędnikowi wolno tak się zachowywać? No - jawny podryw i to w obecności mamy. Ciekawe co mi powie za tydzień...


Śniadanie - Tost z serkiem topionym i plasterkiem pomidora