niedziela, 31 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty dziewiąty - Bliźniaki Wielkanocne

Z skrajności w skrajność, z pełni do pustki, z uniesień do dolin, z radości do smutku, z fascynacji do prozaiki dnia, z muzyki do ciszy, z odwagi do tchórzostwa, z bogactwa do biedy, z szansy do pecha, z prawdy do kłamstwa, z szaleństwa do nijakości - dwa bliźniaki dziś we mnie walczą... tylko co jest nagrodą?

Takie to moje świętowanie...

Kolacja - Sałatka a'la Cezar - tylko zamiast parmezanu zwykły ser żółty


piątek, 29 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty siódmy - Wielkie Przebudzenie

© DoraZett - Fotolia.com
Wielkanoc, czyli wiosna... czyli magiczna pora roku... Wróżka, która przeciągając się niepewnie jeszcze wyłazi z lekko przybrudzonej zimowej pościeli.

Budzi świat do "nowego" życia... Wskrzesza to co niby martwe...

To czas zmian na lepsze... i tchnienie ciepła i miłości...

Życzę Wam magicznych ale spokojnych chwil... w te świąteczne dni zmartwychwstania...

środa, 27 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty piąty - Nowa metoda okradania

Pisałam już kilkakrotnie o moich spotkaniach ze złodziejami.
O historii kradzieży moich zakupów z wózka a także o kradzieży mojej coca-coli przez pana od odwożenia wózków :)

Najwyraźniej to nie jest mój koniec przygód ze złodziejami.
Rozumiem to, że dla potrzebujących czasami jest to ostatnia metoda. Chociaż wg mojej wiedzy, jednak są inne metody na zjedzenie czegoś w momencie, kiedy się nie ma złotówki na życie. No ale to często trudniejsze - bo często wydaje się poniżej ludzkiej godności pójście do jadłodajni niż kradzież.

Na dodatek ludzie jakoś przestali wierzyć w to, że rękę o kasę wyciągają rzeczywiście głodujący (case Rumunów, narkomanów, alkoholików).

Poza tym chyba ludzie tez zaczęli się bardziej liczyć z każda złotówka i panowie od wózków odbijają się bez sukcesu od ludzi wychodzących z zakupami. Tak jak ode mnie.

W ubiegłym tygodniu byłam na zakupach w sklepie na literkę A. Niewielkich i przez to, że mój ulubiony sklep na literke L. miał tyle dostaw, że mnie nie mógł już obskoczyć. Niewielkich naprawdę. Ale, że nosze ze sobą kompa, to nie chciało mi się dźwigać koszyka. Miałam 2 zł w kieszeni - a w tym sklepie TYLKO takie monety używane są do koszyków - więc bez grzebania w torebce i zastanawiania się wyciągnęłam pojazd z koszykowego parkingu.

Idąc przez sklep - najpierw wrzuciłam paczkę papieru toaletowego. Przeszłam do części warzywno - owocowej. Zaparkowałam wózek przy ananasach i dałam nura pomiędzy ogórki i pomidory. I jak wyciągnęłam łeb spod tych palet i grzecznie moje zdobycze zważyłam - nie miałam gdzie ich wrzucić. Wózek zniknął.

Możliwe było to, że postawiłam w innym miejscu. I mi się coś pozajączkowało. Możliwe było również to, że  ktoś - jeden z drugim - poprzesuwali ten wózek i się gdzieś przemieścił. Możliwe było tez to, że ktoś się pomylił i zabrał mój wózek. Obiegłam regały, obiegłam dział warzywno - owocowy i nie znalazłam wózka z papierem. Ani tez nie zauważyłam jakiegoś podejrzanie porzuconego. No cóż - podreptałam po zwykły koszyk - nawet nie byłam bardzo zła i zrobiłam szybko zakupy.

Wczoraj ten sam sklep. Trochę większe zakupy miałam zrobić - otóż do szkoły trzeba było kupić na dzisiejsze śniadanie trochę rzeczy - a przy okazji chciałam kupić zgrzewkę wody i pare litrów mleka. sklep znów miałam po drodze - a i pamiętałam z zeszłego tygodnia, że zgrzewka wody za 5 zeta - to okazja i kupić chciałam na święta. Piję nadal jak głupi osioł tę wodę. Wręcz uzależniłam się. A studnia oligoceńska obok mnie zakręcona nadal.

2 złote miałam. I podobnie jak w poprzednim tygodniu zapełniłam papierem toaletowym wozak i udałam się na część warzywno - owocową - bo musiałam kupić pomarańcze do szkoły. I znów - mam w łapie pomarańcze a wózka nie ma. Tym razem się wściekłam i bardzo głośno zaklęłam.

I obok mnie była pani z obsługi sklepu. Pani zapytała czy przypadkiem nie szukam wózka, widząc mnie z pomarańczami w ramionach. Pokiwałam głową. A pani na to odpowiada: - To niech pani nie szuka. Od kilku tygodniu mamy tu mafię wózkową. Zabierają wózki, odkładają rzeczy na półki i wychodzą - zabierają sobie te 2 złotówki... Nikt im nie udowodni, że to nie ich 2 złote. I nie ich wózek.

No kurka wodna! Czyli złodzieje obleśni okradli mnie na całe 4 zeta w przeciągu tygodnia!
Niech Wam łapy coś poucina!

Komentować tego nie będę.
Uważajcie na złodziei! Szczególnie w to wariatkowo przedświąteczne!

Kolacja - Wygląda dziwnie, ale jest to kleik ryżowy na wodzie z garścią płatków kukurydzianych.
Kleik został zmiksowany blenderem, bo inaczej nie przełknęłabym...

wtorek, 26 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty czwarty - Wanna

Wpadła do mnie kumpela z nowiną, że odkryła nowy rewelacyjny płyn do kąpieli - regenerujący całe ciało ale przede wszystkim mózg.

I żebym bez protestów to przetestowała.

Poszłam grzecznie za nią do łazienki. Tam, wzięła nóż i przecięła sobie tętnice.

W trzy sekundy swoją krwią napełniła wannę. Myślę sobie, co za głupi pomysł. Ale ona się zna na kosmetyce przecież jak nikt - więc pokornie wlazłam do wanny.

Obudziłam się :)

P.S. (update po telefonie od mamy) Ponieważ niektórych przerażają moje sny - informuje, że oglądałam wczoraj - przed snem - jakieś zagadki kryminalne i było tam duuuuużo krwi :)

Śniadanie - Jajca na twardo z majonezem light (łyżeczka), pomidorkami koktajlowymi i szczypiorkiem 

poniedziałek, 25 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty trzeci - Pomiędzy dniem a nocą

Pomiędzy śpiewem a ciszą, pomiędzy dniem i nocą, pomiędzy startem a lądowaniem, pomiędzy miłością a zakochaniem, pomiędzy piekłem a niebem, pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy czarnym i białym, pomiędzy wiarą a zwątpieniem, pomiędzy światłem a ciemnością, pomiędzy wdechem a wydechem... pomiędzy... nie bądźcie pomiędzy...

dobranoc słońce,  witaj księżycu

dobranoc moi Drodzy...


niedziela, 24 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty drugi - Palmy voo doo

Niedziela Palmowa - i co to za niedziela palmowa jak bazi nie ma? No niby jakieś tam próbują się wybić ..ale nie są to bazie prawdziwe tylko jakieś na podobieństwo prawdziwych bazi...

Te polskie palmy niebaziowe tylko robione z suszków przypominają mi lalki voodoo.
Kojarzą mi się tak od dawna, bo babcia mi mówiła, że takiej palmy to nie należy wyrzucać do śmieci tylko trzeba spalić. Bo inaczej nieszczęście w domu zagości.

No dobrze, nie jestem pewna czy tak babcia mówiła, ale z jakiegoś powodu mi to siedzi w głowie.
I tak sobie wyobrażałam, że taka palma to trochę jak postać człowieka. I trochę jak z tymi lalkami - lalkę skrzywdzisz - człowiekowi coś się stanie. Palme wyrzucisz - szczęście z domu wyrzucisz...

Naciągane podobieństwo? Może. Ale czasami odczuć związanych z przedmiotami nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Więc w kościołach widzę las palmowych lalek.

A jak widzę lalki, to myślę sobie czasami, że chętnie bym zrobiła takie cztery laleczki. Tyle się ich nazbierało. Tylu mam takich ludzi, co mi dali popalić, sami wbili mi szpile w serce i wiele złego mi uczynili. I myślę, że świadomie. Tak naprawdę to gdyby nawet mi tylko krzywdę zrobili, to nie myślałabym o nich źle, ale przekłada się to na życie mojego dziecka.

A kto pośrednio nawet przyczynia się do jakiejś nawet niewielkiej krzywdy mojego dziecka - jest moim śmiertelnym wrogiem.  Przez ułamek sekundy tak myślę tylko. Kiedy mi jest gorzej. Smutniej i trudniej.  Bo serio, to im wybaczyłam... ale sobie nie umiem jeszcze wybaczyć, że dopuściłam do tego... Więc te lalki to raczej mi się należą :)

A zatrzymując myśl na chwilę na tych ludzkich krzywdach, mam nadzieje, że nie jestem powodem dla nikogo do stworzenia takiej kopii mnie w postaci takiej lalki. I mam nadzieje, że nikomu nie jestem powodem do smutków. A jeśli jestem - to chciałabym o tym wiedzieć, żeby wszystko zrobić, żeby zostało mi wybaczone...

I może te dni wielkopostne - w tradycji - dni skupienia -  to tez moment na to, żeby zatrzymać się na chwilę i zastanowić się czy jest ten ktoś zraniony przez nas... Bo czy można być szczęśliwym jeśli nasze szczęście osiągamy kosztem kogoś. Kto stał na naszej drodze. A kto jedna łzę uronił przez nas? I nie pisze tu o wielkich złych czynach, tylko takich drobiazgach - np. złym słowie, braku chęci zrozumienia, czy z powodu naszego zaniechania...

I sobie myślę, że sam akt przeproszenia, zadośćuczynienia nie jest tak trudny do zrealizowania jak sam fakt odkrycia tego, że komuś coś złego uczyniliśmy przez słowo lub uczynek... w tym szaleństwie życia, gdzie częściej ważniejsze jest nasze ja... niż inni - inne stworzenia.

Precz z lalkami voo doo :)

Obiad - Postnie - Kasza kuskus z pieczarkami duszonymi na łyżce masła


sobota, 23 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty pierwszy - Walizka

Dziś będzie tekst na prośbę znajomej.

Wydawało mi się, że już tę historię opisałam na blogu. Jednak najwyraźniej nie, może gdzieś indziej. A może nie znalazłam w tej ilości słów i się powtórzę.
Wybaczcie.

Dawno, dawno temu... Pewnego jesiennego dnia zadzwonił z Gdańska prezes firmy, w której pracowałam i poinformował mnie i moja koleżankę, że za trzy godziny mamy pojawić się na lotnisku Chopina, bo musimy natychmiast lecieć do Gdańska.

Powodem do tego było nieoczekiwane spotkanie z zagranicznymi szefami naszego szefa :)
Miałyśmy wziąć udział wraz z kolegami z Gdańska w biznesowej kolacji a następnego dnia miałyśmy przeprowadzić prezentacje swoich działów.

Pamiętam, że byłam wściekła, bo po pierwsze musiałam zorganizować pinie opiekę na dwa dni dla dzieciaka a na dodatek prezentacja moich działów była zrobiona na koniec pierwszego półrocza a te dwa miesiące, które upłynęły miały znaczenie jak na plany, projekty i ich realizacje. Inaczej mówiąc wiedziałam, że po kolacji nie będę mogła się integrować z koleżeństwem, tylko spędzę czas na poprawkach prezentacji. Bo nawet nie miałam czasu pogadać ze swoimi ludźmi, żeby tematem się zajęli. A moja asystentka wówczas przebywała na urlopie.

Ale tam, prezentacja to improwizacja  Opiekunkę na szczęście w trakcie jazdy do domu aby się spakować załatwiłam - ale zastanawiałam się jak to babka, czy mam w co się ubrać :)

Wpadłam do domu. Mój kot Oskar totalnie był zdezorientowany, bo taka dziwna pora... i na dodatek kompletnie nim się nie zajęłam.

Wyciągnęłam z pawlacza moją ulubioną - czerwoniutką - niewielką - taką akurat na jednodniową delegację - walizkę.  Rozłożyłam ją na podłodze w przedpokoju i zaczęła się akcja - pakowania.

Wiem, że wrzuciłam jedną z lepszych swoich sukienek na wieczór i szal... i garnitur na poranek...buty, wiadomo kosmetyki i takie tam... Pamiętam tez, że zastanawiałam się jak ta sukienka przetrwa podróż, ale popukałam się w łeb - no kurde, przecież są żelazka w hotelach...

Zamówiłam taxi i już mnie nie było. I jak to bywa, oczywiście wpadłam na lotnisko w ostatniej chwili, bo korki i korki...

Jeszcze do tego wszystkiego powinnam dodać, że uwielbiam latać... ale należę do tchórzy :) I stres ten nie pozwala mi kompletnie normalnie funkcjonować. Ale ten stres tylko trwa do momentu wejścia na pokład - wtedy natychmiast wszystko przechodzi - bo co ma być to będzie :)

Lot jak lot - 50 minut - człowiek nawet nie zmruży oka.
Wiec nim się obejrzałyśmy już czekałyśmy w poczekalni na nasz bagaż... I wszystkie walizki, jedna za druga pojawiały się - innych pasażerów - poza moją... Moja koleżanka powiedziała do mnie wtedy - a nie mówiłam, żebyśmy wzięły je jako bagaż podręczny... No dziś myślę, że miała rację...

Karuzela bagażowa pokręciła się bez ciężaru i gdy już miałam iść zgłosić zagubienie bagażu - objawiła się ona :)

Tylko taka jakaś pół zamknięta. I taka jakaś mokra. A deszcz nie padał!
I gdy zaczęłam się przyglądać tej walizce, i złorzeczyć i narzekać, ze ktoś mi ja rozbebeszył i na dodatek zamoczył to akurat przechodził jakiś facet i mówi, no może jakiś pies strażnik się ta walizka zainteresował i może ja oblał...

No to już mi się słabo zrobiło... ale dziwnie to jakoś tez śmierdziało...
Pojechałyśmy prosto do biura... i w pokoju prawników z asystą prawników, szefowej biura zarządu i kierownika administracji otworzyłam walizkę, w której wszystko pływało...

Walizka poleciała natychmiast do śmieci. Moja ukochana walizka. Buty też.
Ciuchy zabrał do pralni mój kolega - ale niestety wkrótce okazało się, że następnego dnia ale po prezentacji będzie można je dopiero odebrać. Czekały mnie nieprzewidziane zakupy (sic!) jak i stracenie czasu (zamiast spędzenia go na przygotowanie się do wyjścia na kolacje).

Wściekła byłam. A wtedy koleżanka prawniczka - powiedziała:
- Słuchaj, to nie pies... To kot musiał być!
- Ale jak kot na lotnisku?

I wtedy dotarło do mnie, że przecież biegałam nad otwarta walizka w domu - kompletnie nie zajmując się kotkiem... A to małe kocie jeszcze - wlazło sobie do walizki i po prostu potraktowało ja jak kuwetę. Może trochę złośliwie. Chciał Oskar pokazać, że są ważniejsi w domu niż jakaś głupia walizka.  A może po prostu chciał zaznaczyć, że jestem jego :)

Jak wszystko wrzuciłam do walizki, to nie przyglądałam się czy jest sucho czy mokro. Po prostu ja zamknęłam. Na lotnisku rzeczywiście jakiś pies mógł się zainteresować - może dlatego została otwierana... No ale raczej przez psa nie obsikana - tylko to co było w środku przemiękło...

Z rzeczy nie zostało nic - niestety zapach pozostał.

Prezentacja się nie odbyła, bo myśmy dotarły - ale goście z zagranicy nie... Kłopoty komunikacyjne. Za to my obie świetnie się zintegrowaliśmy z koleżeństwem.

A ja tęsknię za Oskarem...

Oskar - listopad 2012


piątek, 22 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty - Niech ten dzień zniknie

Nie lubię 22 marca. Nienawidzę.

Nie umiem sobie z nim poradzić. Z uczuciami, które wzbudza nie umiem sobie poradzić.
Zamiast miłych wspomnień, które wiążą się  moim tatą, mam raczej dzień złości na świat i Boga.

I choćbym nie wiem co nie robiła - rozkładam ten dzień z przeszłości na czynniki pierwsze.

Złość i gniew...

A smutek, no jest - ale to dlatego, że to my do cholery czujemy się opuszczeni.

I jeszcze jak taki rollercoaster uczuciowy jest we mnie i przeskakiwanie od gniewu do smutku to w tym wszystkim zatraca się sens życia... bo ile wiary w sobie trzeba miec, żeby wierzyc i zyc dla przyszłości - po śmierci.

Więc nie będę więcej pisać dziś.
Idę na swój rollercoaster.

Buziaki!

Update (19:41):

Zlazłam już z tego swojego rollercoastera emocjonalnego. Widocznie tak musi być, że tego, konkretnego jednego dnia i tej jednej nocy musza z kątów wyjść wszystkie złe wspomnienia i wywołać w mojej głowie i sercu wojnę wiary z niewiara, nadziei z beznadzieja i miłości z nienawiścią ale też łez z śmiechem...

Żeby to co najważniejsze zwyciężyło i dało szansę na przeżycie kolejnego roku bez ciężaru przeszłych zawirowań... a z siłą na nowe życiowe wydarzenia. Nie przeszłością się wszak żyje tylko nauką z niej wyciągnięta.
Spokojnego weekendu Wam życzę. Ale tez ciekawego, inspirującego bo nuda nas niszczy... :)



źródło: xaxor.com

czwartek, 21 marca 2013

Dzień sto czterdziesty dziewiąty - Kondycja

150 dni - czyli prawie 5 miesięcy za mną.

W mailach pytacie o efekty. największe i najbardziej widoczne widać było podczas 1000 kcal - bez ćwiczenia - z wygodna dietą. Żałuje bardzo, że nie mogę jej już kontynuować.

Ale tez funkcjonując na 1400 - 1600 kcal czuje się silniejsza. Doszła tez woda w mojej diecie - 4 litry, ktora ewidentnie mnie oczyszcza - bo cera bardzo mi się zmieniła, tzw. skórki pomarańczowej mimo tłuszczyku mniej jakby (bez dodatkowych masaży). Faktem tez jest, że nie palę - więc też może to wpływać na samopoczucie. Patrząc na wagę spada mi od 0,5 do 1 kg tygodniowo - więc to bardzo zdrowo. Ale wymaga cierpliwości. Ta cierpliwość mam i myślę, że nei mam problemu z tym, żeby kontynuować ta dietę jeszcze do listopada przynajmniej. 

Zaniedbałam się - więc muszę cierpieć. odchudzamy się dwa razy dłużej niż tyjemy.  Ale to też nie jest duże cierpienie, bo przyzwyczaiłam się do 5 posiłków, nie muszę zbyt dużo czasu poświęcać na przygotowanie jedzenia - i trudne  weekendy - kiedy rozpieszczam swoje dziecko. 

Ale nosze w tej chwili rozmiar 46 i jestem zadowolona. Chyba najbardziej z tego, że udowodniłam sobie, że mogę wiele zdziałać. I że jestem twarda. I rzuciłam fajki i colę i wino i jestem na diecie.

Ale jest jedno ale - ćwiczenie i kondycja. Mam z tym problem - nie z mobilizacja do ćwiczeń, bo lubię to uderzenie endorfin. jednak ciało i kondycja mnie ograniczają. I patrze na swojego syna... z którym chciałabym biegać...

Obecnie on biega dziennie na bieżni 5 km (chciałby więcej, ale po prostu nie czuje granicy), ale to środek zastępczy. Trzeba z nim pobiegać na zewnątrz. Nie mam siły. Kolana bolą - mam zadyszkę. Serce mi wyskoczy. Jeszcze jestem za ciężka na taki sport. A jak chcę normalnie ćwiczyć to teraz newralgia mnie ogranicza...

Nie pije, nie palę, zaczęłam się zdrowo odżywiać, nie chleje coli :) - zaraz z kawa też pewnie skończę. 

Ale z kondycją nadal słabiuteńko... słabiuśko...
Wściekła jestem... na siebie...
Ale może zaraz... za chwilę... może najpierw kijki...? 

czekam na wiosnę :)

To kolejna rzecz, która mi się ostatnio popsuła - wzięłam więc sprawy w swoje ręce.
Po prostu woda nie płynie. Dziś taka wieczorna rozrywka mnie czeka.
Trzymajcie kciuki!

środa, 20 marca 2013

Dzień sto czterdziesty ósmy - Nerwobóle - czyli czuje, że żyje

Jedna noc nieprzespana i już mój organizm sobie nie radzi.

Mogłam tak jakoś funkcjonować przez prawie 3 miesiące z przeziębieniem - a teraz najwyraźniej już taki maraton nie przejdzie. Jedna noc zawalona położyła mnie prawie dosłownie.
Prawie, bo jednak zagryzłam zęby i ruszyłam się do roboty.
Pociesza mnie to, że jednak wychodzę  z domu - bo to wskazuje na to, że nie mam depresji :)))))

A dlaczego wspominam tu o depresji? A z tego powodu, bo wiele osób na nią cierpi - i może warto znać fakty o depresji - żeby zdarzyć do ludzi z pomocą... Czasami jej ani sami nie zauważamy ani też tylko widzimy uśmiech na twarzy innych ludzi. I jak tu często piszę, bądźcie wrażliwi i patrzcie uważnie na ludzi, którzy są obok... A tu znalazłam własnie parę faktów na ten temat... Przy okazji przeczytajcie, proszę...

No więc nie ma we mnie braku zainteresowania życiem codziennym. Chciałabym przez chwilę, żeby mnie nie obchodziło, ale... czasami mi się wydaje, że dziecko mnie trzyma przy życiu i nie pozwala zwariować.

Wracając jednak do reakcji na stres i nieprzespaną noc no to neuralgia mi dała tak w kość, że piszę jedną ręka na klawiaturze. Jazda samochodem to zadanie prawie nie do zrealizowania. Skończy się niestety tym, że pójdę jutro do lekarza - co mi kompletnie nie pasuje - szczególnie przed świętami. Przypominam, że niestety w obecnej chwili jestem freelancerem - jak i nie jestem ubezpieczona. A zleceń tez jakoś przed świętami mniej. Więc fakt, że muszę iść do lekarza przyprawia mnie o kolejne siwe włosy. No ale trudno.

Zawsze myślałam, że jak coś boli - to tylko może jedno... a nie wszystko na raz.
No to dziś się dowiedziałam, że owszem może... Bo chyba jednak wiosna idzie. Bo do całości dopadła mnie migrena - która u mnie niestety leczy się tylko w jeden sposób - czyli ze zwisem łba nad miską sedesową.

Niestety do wieczora tej czynności wykonać nie mogłam.
A na dodatek jeść przez cały dzień tez nie mogłam. Wciskałam w siebie tylko tony wody.

No do tego wszystkiego oczywiście nadal ćwiczyć nie mogę - co mnie już naprawdę doprowadza do szału - ale chyba o tym napisze słowo jutro.

A teraz muszę przygotować kolację synowi - a niestety w tym całym bolącym dniu - nie zdążyłam kupić chleba. Będzie naleśnik. Który niestety tez mi jakoś nie wyjściowy wyszedł - zdjęciem się podzielę tegoż, bo jak pisałam ani kęsa dziś nie zjadłam...

Kulinarna wtopa

wtorek, 19 marca 2013

Dzień sto czterdziesty siódmy - Refleksyjnie

Czasami błaha sytuacja przepoczwarza się w nieprzespaną noc i łzy połykane... i myśli niepoukładane - których układanie trwać może później dniami i nocami... 

I moja pierwsza myśl dzisiejsza jest taka, że niektórzy ludzie powinni pokłony bić niebiosom za to, że maja takich przyjaciół, którzy bezwzględnie staną za nimi murem. 

Druga myśl to taka a raczej pytanie, jak ma się czuć człowiek, któremu ktoś mówi, że ma mały rozumek a tłum ludzi nie zaprzecza. Może to jednak prawda? Kim on jest? Jaka jest jego wartość? Jego dla siebie? I jego dla innych? 

A trzecia to taka, że chciałabym, żeby za mną choć jeden głos zawsze stawał w obronie i mnie rozumiał (nie, nie ma to nic wspólnego ze słowem "kochać") - żebym nie była taka sola - ale też, żeby nie był to głos bezwzględny - i, żeby ten ktoś kopał mnie tez wtedy gdy zapomnę o szacunku do innych ludzi... 

Bo wtedy to już nie będę sola - tylko mnie po prostu jako człowieka nie będzie...

"Kiedy człowiek przestaje być stróżem, pojawia się zniszczenie, serce robi się suche" Papież Franciszek 

Drugie  śniadanie - Kisiel (słodka chwila) z błonnikiem

poniedziałek, 18 marca 2013

Dzień sto czterdziesty szósty - Marcowe strachy


Marzec to nie jest dobry miesiąc.
Chyba już pisałam, że jest to miesiąc gdy bardzo dużo statystycznie osób umiera. Nie chce mi się szukać statystyk - ale zawałowców mnóstwo, udarów, wylewów... :/

Szaleństwo ciśnienia, zmiany pogody ale i tez stany depresyjne.

Po  tegorocznej  szarej  zimie, przynajmniej troszeczkę słońca wyłazi, ale wyłazi na chwile, w sumie rozdrabniając nas.

Człowiek  albo pada na pysk albo zasnąć nie może. Przyroda jak wytknie nosa spod psich kup to zaraz zostaje zmrożona i wbita z powrotem w ziemie.

Nie  lubię  marca.  Myśli  wtedy  mam złe. Boje się ciągle czegoś. Mam wrażenie, że nic się nie uda. I sny mam niespokojne.

I  dziś  obudziłam  się  rano  po  takich  burzliwych  snach nocnych z olśnieniem, że:

śmierci się boję (bo jeśli nie będę pewna przyszłości swojego  dziecka,  to  nie  wolno  mi  umrzeć),

boję się, że sobie nie poradzę  sobie finansowo iz najdziemy się na bruku bez wiktu i opierunku,

boje się, że za mało dziecku poświęcam czasu i za mało mu pokazuje świata

i boje się, bardzo się boje ludzi, bo nie chce  żeby  ktokolwiek  mnie  w życiu jeszcze skrzywdził - bo tego kolejnego razu nie przeżyje.

I takie myśli mnie obudziły. I funkcjonować jakoś dziś nie mogę. Łapię się za różne rzeczy - a te myśli - one natrętnie wracają...

Boje się...

Niech przyjdzie już wiosna i zabierze strach i da nadzieje... :)


Obiad - Spaghetti z mięsem mielonym, sosem pomidorowym,
startym serem i pietruszką - bez dodatkowego tłuszczu (mięso smażone tylko na tym co miało w sobie)

niedziela, 17 marca 2013

Dzień sto czterdziesty piąty - Ludzie "innej" kategorii

Jest     kilka     kategorii     ludzi,    które   mnie  irytują. Kategorie np. "wszystko  wiem najlepiej", "wszystko mi się należy", "wolno mi więcej niż innym". Jeszcze parę innych znalazłoby się.

Irytują ale oczywiście nic się na to nie da poradzić.
A ludzi trzeba kochać.
Nawet  takich co sieją alergenami na około. Trzeba parę razy kichnąć i postarać  się  ich  po  prostu unikać. Ale czasami niestety trzeba coś delikatnie dla swojej ochrony  zrobić.  Bo  się  nie  da ominąć. Jak się ma na przykład takiego siewcę we własnym garażu.

W  moim bloku jest garaż. Beznadziejnie zaprojektowany. Bo choć blok z 2000 roku, to chyba architekt myślał  że to jeszcze era maluchów.

W  większości  ludzie maja problem z wsiadaniem, wysiadaniem a także z wjechaniem i wyjechaniem ze swojego miejsca. Robi się to na kilka razy zazwyczaj.

Za  miejsce  parkingowe oczywiście trzeba było zapłacić oraz płaci się miesięcznie czynsz.

W  garażu  niestety  ludzie  z  kategorii "wolno mi więcej niż innym" objawiają się falami. Dwie fale - wiosenna i zimowa :)

Porządki wiosenne. Nie  można  w  garażu  na swoich stanowiskach   trzymać   nic,   poza  samochodem. Każdy drobiazg może spowodować większe utrudnienia w poruszaniu się po garażu. Jednak a to ktoś postawi jakaś  szafkę.  A  to  pojawi  się  jakiś  akumulator. I jak u jednego zaczyna  się  pojawiać to i drugi coś tam podrzuci. W zeszłym roku na granicy mojego miejsca postojowego z sąsiadem - po mojej lewej stronie pojawiła się skrzynka na kwiaty. Efekt był taki, że nie mogłam otworzyć drzwi od kierowcy. Na szczęście w tej kwestii  administracja  działa  skutecznie  i  zwalcza  raz na kwartał te graty.

Druga fala. Pada   śnieg.  Wiadomo,  że w wielu rodzinach są dwa samochody. U mnie na  osiedlu  w takim przypadku zazwyczaj  jeden  samochód  ludzie  parkują przed blokiem (na  strzeżonym  osiedlu)  a  drugi  w garazu. Jednak jak sypie śnieg,  to  niektórym  baranom coś się we łbach przekręca i uznają, że
maja   do   dyspozycji  drugie  miejsce.  I  stawiają  sobie  samochód prostopadle    do    swojego    prawidłowo   zaparkowanego   samochodu wykorzystując "wspólną" drogę wyjazdową/wjazdową w garażu.
To  jeszcze  nic,  bo  niektórzy  staja  jeszcze  tak,  że  trzeba się przeciskać przez drzwi do klatki, bo jego kombi zastawia pół wejścia.

No  ale  cóż.  Kartki  nie pomagają do takich baranów. Pytania czy Pan nie widzi, że to nam przeszkadza, a czy Pan płaci  za  to  miejsce - nic nie skutkują. Olewka. I irytacja  wszystkich  sąsiadów. Choć odwagę trzeba mieć, bo facet akurat o którym dziś pisze raczej wygląda na takiego co przekuć opony potrafi z zemsty.

Ba!  nawet administracja z tematem nie umie sobie poradzić.

No  to  jak  sobie  nikt  nie  może poradzić, to nie darowałam sobie i centralnie  na  szybę nakleiłam baranowi karnego "kutasika". Tak, żeby oczywiście nie wiedział kto to zrobił (unikając oka kamery).
Niech sobie skrobie szybę.
Niech zapłaci za 3 wjazdy do myjni!

Tak czy inaczej po dwóch miesiącach walki z facetem udało się. Ale w sumie śnieg juz nie sypie. Może to przypadek. No ale samochód zniknął zaraz po otrzymaniu naklejki na szybie.

Nie  lubię  takich  akcji.  Ale przykro mi - jednego czy drugiego dnia mogę  faceta  tolerować - takiemu co mu wolno nie płacić, ale wolno mu więcej niż innym. Ale nie tygodnie.

I zamiast jedzenia dziś zdjęcie idioty :)

Sąsiad, któremu wolno więcej niż innym.


sobota, 16 marca 2013

Dzień sto czterdziesty czwarty - Papa - papież

Podoba mi się Franciszek.
Nawet w wymowie brzmi tak blisko.
Benedykt tak wielce, możnie, zimno. Choć dobroć w nim też była.

I te buty takie niedoczyszczone. I ten uśmiech. I te gesty. I to takie normalne potknięcie się. A i spacer po Rzymie. I nie robienie tajemnic z konklawe.
Tak wszystko prosto.
No bo on nie ma być księciem, któremu bić pokłony należy.  Bogu hołdy oddawać. On nie ma być Bogiem. Tylko ojcem. Wzorcem. Przewodnikiem. Opieką. Wsparciem.

Niech będzie prawdziwym Franciszkiem.
Zostać biednym jest łatwo - wziąć i porozdawać swój majątek jest łatwo. Namówić do tego innych jest trudno. Oby mu się udało.

Na mnie działa - bo od dwóch dni, jak myślę sobie o instytucji Kościoła - to mi się buziak śmieje. Może nie będę mieć powodów do gadania :) Chciałabym.

Pokoju nam brak. Miłości nam brak. Prawdziwego życia - a prawdziwość nie zależy od tego co i ile się ma. I o ziemię dbać trzeba. On to wie.

I tylko się boje, że długo pożyć nie będzie mu dane. Bo świat jest zły.
I sobie o nim wspomnę przed pójściem spać... Niech ma siłę i moc... Niech robi to co dobre.

P.S. A jutro z ciekawością obejrzę Anioł Pański - ciekawa jestem co powie....
Może to Anioł właśnie :)
Obiad - Pojechałam :) Ziemniak pieczony z twarożkiem z koperkiem :)

piątek, 15 marca 2013

Dzień sto czterdziesty trzeci - Polskie kombinacje


Tak jeszcze w kontekście pitów i odliczeń taka historia o polskim kombinowaniu.

Wyobraźcie sobie sytuacje, że pewna osoba jest pod opieką pewnego znanego stowarzyszenia lub fundacji. Fundacja ta rzeczywiście ma bardzo dobra renomę i po wielu poszukiwaniach na tą organizację padło i ta osoba jest z tego bardzo zadowolona.

Jest osobą obłożnie chorą. Przysługują jej odliczenia od podatku lub dochodu - nie pamiętam w tej chwili.

Osoba ta musi podpisać z tą organizacją umowę na opiekę i miesięcznie płaci duże pieniadze za opiekę. Aktywną opiekę. Ale też pieniądze, któe płaci są dość dużym obciążeniem budżetu i nie jest łatwo.

Jednocześnie ta organizacja może otrzymać pieniądze na wsparcie działalności na każdego człowieka, pod której opieką jest. Wsparcie albo z Pefronu albo innej instytucji albo z UE. Jeden pies.

Ale warunkiem jest to, że to coś pokrywać będzie 30% kosztów opieki nad tym człowiekiem a fundacja czy stowarzyszenie 70% z pieniędzy otrzymanych na działalność statutową (np. darowizny).

No to taka fundacja sobie cwaniakuje i wymyśla, że podpisze sobie z taka potrzebującą osobą umowę. Opiekę wycenia na x zł. I każe takiej osobie płacić na fakturę np. 30% a resztę czyli 70% - nie na fakturę ale jako darowiznę. Umowa jest umową i można ja podpisać albo nie.

No i ma od łebka prawdziwe 100%. Ale wg papierów tylko 30%. A na koncie statutowym 70%. A na stanie odpowiednia ilość łebków, na które przypadają niby te 70% i wyciągają dodatkowo 30% od tych funduszy.

Niby wszystko zgodnie z prawem.
Niby wszystko super.
Niby - bo taka chora osoba odpisuje sobie wówczas tylko tej kwoty zobowiązań 30% od podatku. A mogłaby 100%. tak więc de facto jest pokrzywdzona... Ale też nie stać jej na dokładanie tych extra pieniędzy z funduszy... I niestety jak ostatni baran będzie pochylać łeb i działać jak jej każą...

Polska bajka... o złych i dobrych...

Kolacja - Oryginalna szwedzka koserwa z makrela w sosie pomidorowym - całe 200 kcal



czwartek, 14 marca 2013

Dzień sto czterdziesty drugi - Pitu-pitu

Nie znoszę tego uczucia.

Uczucie stresu. Niby bez sensu, bo przeciez człowiek nie kręci.
W zeszłym roku jednak miałam do czynienia z US z tego powodu, że miałam jakieś odliczenia i US musiał mnie przetrzepać. Trzepał całe dwa dni. Ale wyszło na moje :)

Jednak to nie jest miłe uczucie. Bo człowiek pewny tego, że wszystko robi zgodnie z prawem i nie kombinuje - w takim momencie czuje się jak złodziej...

No i po 28 lutego kiedy wszyscy musza dostarczyć do niego pity (a jak tego nie zrobią to i tak człowiek musi się rozliczać) zaczyna się ten stres. Człowiek musi wypełnic swój obowiązek.
Ma pity. Ma odliczenia. I musi wszystko do kupy poskładać zazwyczaj korzystając z gotowego programu do rozliczania podatków.

A pozniej powinien jeszcze za pomocą tego programu wysłać pita do urzędu skarbowego droga elektroniczną - bo wtedy w locie wychodzi to czy wszystkie dane sa ok i dane wrzucają się automatycznie do systemu rozliczeń i szybko mozna otrzymać np. zwrot podatku.

Wszystko pięknie wygląda na początku. Zwykle robiłam sobie pita na raty - jednak w tym roku pieprzone programy nie pozwalają tego robić! Musisz za kazdym razem wpisywać setki (w moim przypadku) cyferek od początku.

No to już mnie to odpowiednio naelektyzowało ujemnie.

I kiedy już udało mi się po godzinach upewniania się - jak nie dniach - że jestem gotowa do wysłania i to uczyniłam... otrzymałam następujący komunikat od e-deklaracji:


Ministerstwo Finansów nie rozpoznało danych podatnika i nie przyjęło przesłanej deklaracji PIT. Dane identyfikujące podatnika nie zgadzają się danymi w systemie e-deklaracje. Sprawdź poprawność danych osobowych podatnika oraz kwoty przychodu za 2011 rok i wyślij ponownie zeznanie.
Weryfikacja negatywna - błąd danych identyfikacyjnych

Sto razy powtarzałam ta czynność (wysyłanie) - sto razy pewną będąc, że wszystkie moje dane zostały wprowadzone poprawnie... 
Na szczęście dziś jak się okazało Urząd Skarbowy w Łodzi do godziny 14 miał dyżur w sprawie e-deklaracji.
No i dowiedziałam się, że w systemie moje nazwisko się nie mieści całe (moje pierwsze imię i nazwisko ma w sumie  35 znaków (w tym dwie spacje i myślinik). Z powodu długości zresztą w Alior Sync nie moga mi założyć konta. Ostatnio słyszałam taka wersję, że nie zmieści się nazwisko na karcie płatniczej, no ale inne banki sobie poradziły pisząc w skrócie. Ale w e-deklaracjach  podane przeze mnie dane i dane z systemu nie pasują do siebie. Na dodatek pani powiedziała, że np. w związku z  tym, że zmieniłam w zeszłym roku miejsce zameldowanie i Urząd Skarbowy - mogłoby to tez mieć wpływ na nie rozpoznanie w systemie (jeśli z nazwiskiem nie byłoby problemu)  :(
To kto zgarnął miliony za dziurawy system?

Na dodatek zabrakło toneru w mojej drukarce i musiałam poprosić mamę o wydrukowanie deklaracji. I w związku z tym do niej pojechać. I zawracać  mamie głowę. 

Myślałam, że skoro dziś czwartek, to do godziny 18 jak inne urzędy (poniedziałki i czwartki pracują przeciez dłużej), to akurat ten Urząd nie może.

Mam więc pita i rano nie zawaham się go użyć. Ale niezgodnie z planem - 15 dni za późno.

P.S. Opowiadałam dzis mamie, że uzależniłam się w trakcie diety od sałaty w torebce - takiej prosto do jedzenia. Gdy nie mam możliwości normalnie zjeść - mam ja pod ręką (w sklepie na L kosztuje poniżej 4 zł) i wcinam bez niczego.


Na śniadanie, II śniadanie, obiad, przekąske i kolację dobry jest mix sałat :)


środa, 13 marca 2013

Dzień sto czterdziesty pierwszy - Konklawe

Konklawe trwa...

A ja o nim miałam sen.

Śniło mi się, że jest jakieś wielkie konklawe w tajemnicy przede mną. I to nie na Watykanie tylko w Sali Kongresowej w PKiN w Warszawie. A kamerlingiem jest mój tata.

Okazało się, że w konklawe uczestniczą moi znajomi faceci (znajomi - a nie Ci, z którymi kiedyś byłam związana). Konklawe ma na celu wybranie dla mnie męża :)
Moja mama wygaduje mi to, bo jest niezadowolona - że nie ma na wybór wpływu.
Panowie siedzą bez wody i jedzenia. mają się sprężyć. Tata traci nerwy i jednak opuszcza salę - i idzie po pomoc mamy.

Trwa to i trwa... No i widzimy nagle biały dym z czubka PKiN. A jednocześnie wybuch...
PKiN zawala się... i tak oto wszystkich potencjalnych kandydatów szlag trafia...

A moja mama do taty mówi - no szkoda, szkoda tych panów, ale gdybyś się nie uparł - ona naprawdę do szczęścia chłopa nie potrzebuje :)))))) Z Wami same kłopoty...

Mądra mama :)))))

P.S. Napisałam post o 18:59 - Pięć minut później pojawił się biały dym :)))


Śniadanie - Dwie kromki pieczywa chrupkiego z jajecznicą
smażona bez tłuszczu z jednego jajka i 2 rzodkiewkami

wtorek, 12 marca 2013

Dzień sto czterdziesty - Pranie mózgu

Dzwonią do mnie rożne firmy, które chca mnie teoretycznie zatrudnić.
I to na sensowne stanowiska. I teoretycznie za sensowna kasę.

Z jedna taką umówiłam się na spotkanie.
Trwało z pół godziny. Dziwne.

Sama wielokrotnie rekrutowałam na stanowiska do siebie różnych ludzi i na różne stanowiska. Uczestniczyłam tez w rekrutacjach, które prowadzili moi współpracownicy.
nie przypominam sobie, żeby spotkanie trwało krócej niż godzinę.

Pytania banalne. Dlaczego Pani chce zmienić pracę. Co pani lubi a czego nie w pracy. Co pani lubi robić poza pracą. Nic o moich kompetencjach.

No dobra - mam imponujace CV. Nie ograniczyłam się. Słucham nowoczesnych doradców personalnych a nie sprzed wieku. Sama nie lubiłam spotykac się z ludźmi, ktorzy w swoim CV pisali tylko o swoich pracach a nic o swoich kompetencjach. Mam Cv takie, które może powiedziec komuś o moich możliwościach a także mniej wiecej pokazać jakie mam oczekiwania. Mam również zrobione profesjonalnie badanie psychologiczne - ktore realizuje się na testach w HH firmach - aby nie musieć tego setny raz przechodzić (tzw. badanie disc).
To wszystko jest jakby problemem, bo nikt nie bedzie chciał mnie zatrudnić na stanowisko sprzedawcy w sklepie :) A w dzisiejszych czasach raczej kadrę managerską się rzadko wymienia a jak wymienia to po znajomości - a ja nie mam w zwyczaju włazić komuś w tyłek, żeby miec co robić...

Ale nie istotne to jest... Choć niesprawiedliwe. Bo wartością sama w sobie nie są umiejetności przydatne dla rozwoju jakiejś organizacji.

No więc pan sobie pogadał o tym, że to firma doradcza - choć już sobie co chciałam przeczytałam na ich stronie. Może źle, że tylko na ich stronie. Firma doradcza - a ja lubie ostatnio pracować jako konsultant biznesowy - więc to się wpisuje w to co dalej chciałabym robić. I że zadzwoni.

Spoko. No i dzwoni next day i mówi, że zaprasza mnie na II etap rekrutacji. Na szkolenie o FIRMIE. Ktore trwać będzie ok. 1,5 GODZINY.

No i zapaliło mi się światełko. No halo! Profesjonalna firma i szkolenie o firmie? 1,5 godziny? Ludzie. Prezentacja profesjonalna, żeby nie znudziła słuchającego i żeby do niego docierała musi trwac najwyżej 25 minut. Tyle mózg człowieka może znieść. Może przyswajać.

Szkolenia z obowiązków pracy, z zasad, z tego co konkretnie człowiek ma robić - nie robi się raczej w trakcie rekrutacji. Eeee poza tym ja nie potrzebuje szkoleń np.managerskich bo mam cała długa liste takich za sobą. Strata czasu.

Coś mi się zaświeciło we łbie. No i sprawdziłam. Na forach.
Że pranie mózgu. Ze drugi amway. Że akwizycja. Że firma nazwę będzie zmieniała w kwietniu przez opinie o sobie... Itp.
Anioł nade mną czuwa.

No i dziś w tarkcie innego spotkania - słyszałam jednym uchem jak jedna dziewczyna drugiej dziewczyny wciska kity o tym, żeby ta pierwsza dała drugiej wszystkie swoje nr z telefonów, bo będzie jak ktos z jej kontaktów weźmie kredyt, to dostanie prowizję. A w ogole to nawet nie za podpisaną umowę tylko za analizę zrobiona z tych kontaktó.  I ile ona może kasy zarobić. I jaka bedzie jej droga w karierze. I...

Uważajcie...


Obiad - Dwie nóżki kurczaka pieczone bez soli z papryką, bazylia i czosnkiem z garścia oliwek


poniedziałek, 11 marca 2013

Dzień sto trzydziesty dziewiąty - Jeże

Wczoraj pisałam o kotach a dzis będzie o jeżach.
Lubie jeże. Lubię jak sobie tuptaja przez trawniki. Zawsze wydawało mi się jednak, że kontakt z nimi jest taki jak z żołwiami. Okazuje się, że nie. To są bardzo miłe zwierzę i może być przyjaznym członkiem rodziny. Jeż nie jest pieszczochem jak kot, nie jest zręczny jak szczur wręcz ze zręcznością ma duże problemy. Jeż jest o wiele mądrzejszy od chomika czy królika i nie wydziela specyficznego fetoru jak one. Jeż rozpoznaje swojego właściciela oraz może się na kogoś obrazić. Odpowiednio zadbany jeż z pewnością da właścicielowi wiele radości.

Ale to nie jest istotne. Ja nie chce nikogo zachęcać do zakupu jeża.  W Polsce jeże wszystkich gatunków objęte są ochroną ścisłą wymagającą ochrony czynnej !!!!!!!!!

Pamietam jeszcze z czasów szkolnych, że wmawiano mi, że jez moze być nosicielem wścieklizny. tak jak do dzis boję się wiewiórek z tego samego powodu.
Jest to zabobon. Może nam wmawaiano to, żeby nie znosić jezy do domu. Jeze to nasi sojusznicy w walce z owadami. Owadożercy.

Trudno byłoby zarazić się wścieklizną od biedronki, gąsienicy czy nawet ślimaka. Jeże nie są i praktycznie nei mogą być nosicielami wścieklizny, ponieważ - jakikolwiek realny przekaźnik wirusa np. kuna, lis, pies, może ugryźć jeża (ze względu na budowę ciała jeża i mechanizmy obronne) jedynie w brzuszek. A jak w brzuszek ugryzie, to jest już niestety po jeżu. 

Widziałam tez nei raz bestialskie zachowanie ludzi wobec jeży - szczegolnie dzieci. Pomijam to, że rozjezdane sa przez ludzi w autach.
Wiedziałam, że jeże gina w płomieniach - kiedy ludzie palą łaki i liscie.

Ale nie wiedziałam, że przedwiośnie dla jezy jest zabójcze.
Na stronach Fundacji Nasze jeże mozna przeczytać:

RATUJMY JEŻE !!!

Od kilku dni, nasiliły się doniesienia o znalezieniu jeży. Dotyczy to obszaru całego kraju. Niestety w 

zdecydowanej większości przypadków, na ratunek i pomoc jest już za późno! Zaczął się kolejny trudny, a 

może nawet najtrudniejszy okres w życiu jeży. Z bezpiecznego gniazda, wypędza je brak zapasu tłuszczu 

potrzebny do dalszej hibernacji. Bez ciepła i jedzenia zwijają się w ciasną kulkę i zapadają w swój ostatni 

sen. Tylko człowiek może im pomóc, nie przechodźmy obojętnie!



Więc jeśli zobaczycie wieczorem (jeże to nocne stworzenia) jeża zwiniętego w kulkę własnei teraz to: Po pierwsze: zabrać go do domu i umieścić w pudełku w ciepłym pomieszczeniu, po drugie: jak najszybciej skontaktować się z Fundacją (Jerzy Gara 505 140 960, jerzy.gara@wp.pl). 

Łatwe i proste i nic nie kosztuje...


Jeż - zdjęcie z naszejeze.org

niedziela, 10 marca 2013

Dzień sto trzydziesty ósmy - Kot

Nie miałam siły ani ochoty wczoraj nic napisać... Przepraszam.

Za to dziś. Pierwszy rzut oka i serce mi mocniej zabiło.
Oczy mi się zaświeciły.
Zobaczyłam na zdjęciu rozrabiakę - zadziorę i zbója, który z kanapą nie ma nic wspólnego...
Charrrrakterne oko.
Charrrakterne umaszczenie.
Charrrrrne pacnięcie łapką.
I ciekawość we krwi....

Poczułam, że to jest członek mojej rodziny.
Mam nadzieje, że tym razem się uda, choć... money, money, money... ale będę się martwić później...
Teraz się gapię bez końca...

Ale czy nie mam racji, że jest to TEN JEDYNY?

Żródło: http://mikomalowo.blogspot.com/

Żródło: http://mikomalowo.blogspot.com/

Żródło: http://mikomalowo.blogspot.com/





piątek, 8 marca 2013

Dzień sto trzydziesty szósty - Dzień kobiet

No to sobie w związku z tym super dniem, gdzie na ulicach pojawiaja sie kobiety z kwiatami - a te co nie dostają mówia, że maja te kwiatki gdzieś, a prawda jest zupełnie inna bo zadrę maja w sercu i stan depresyjny - zrobie prezent :) i nic ale to nic wieczorem nie będe robić tylko przeglądac oferty kociat i popijać resztką wina.

Wino białe - stoi od listopada... Od listopada kropli alkoholu nie miałam we krwi.

Będzie to tez test na moje niepalenie...  Zobaczymy...

Dobrego "świątecznego" wieczoru drogie panie...

Kwiatek to nic nieznaczący symbol. Jeśli nie dostałyście kwiatka, to nie oznacza to, że jesteście zapomniane.
Tak jak to - że dostałyście kwiatka nie oznacza wcale tego, że jesteście lubiane....

Kolacja - Poszatkowany mix warzyw z niewielka ilościa pieczonego łososia i ziarenkami sezamu.


czwartek, 7 marca 2013

Dzień sto trzydziesty piąty - Ewakuacja?

Wczoraj rano wpuściłam pana od UPC, bo się musiał się pokajać - maja obecnie 3 moje reklamacje na stanie. 

Wyszedł Pan od UPC - przestała działać TV. Zadzwoniłam do pana - przyjął reklamację. 

Zadzwonił do drzwi pan sprzątający - zamiast pana od UPC. Przyniósł mi zmianę opłat. Ale zaczęła działać TV. 

Jak pan wyszedł na korytarzu zrobił się potop - wyciek z instalacji C.O. Zauważyłam przypadkiem. 

Jak zadzwoniłam do pana technicznego z administracji to przyszedł inny niespodzianie pan - ale wyciek zatkał.  

Jak wróciłam do domu okazało się, że wywaliło światło na klatce schodowej - bo ta instalacja coś zalała (dobrze ze zalała a nie spowodowała pożar - co szybciej przyszłoby mi do głowy, bo na ogródkach pala śmieci i śmierdzi na osiedlu). Opiekunka nie mogła się dostać do domu z synem z tego powodu (bo domofon i otwieracz w jednym tez nie działał).

Przyszedł jakiś inny pan - światło jest... nie wiem co teraz się zdarzy :) Może się ewakuować? :)

Update. Na koniec dnia deska z kibla pękła na pół. A okulary - które do odbioru były - miały zamienione szkła. Wadę mam niby taka sama ale na jednym oku astygmatyzm... więc niestety nie odebrałam...

Śniadanie - Pomidor z mozarella, łyzka oliwy i bazylią - porcja do podziału :)

środa, 6 marca 2013

Dzień sto trzydziesty czwarty - Strach ma wielkie oczy

Gdy policja się ode mnie odczepiła - bo grzecznie odpowiedziałam, że nie palę - już w spokoju dotarłam do Arkadii.

Usiadłam sobie w wygodnym fotelu, przeglądając sobie treść dokumentu w komputerze, w którego sprawie miałam mieć spotkanie. Miałam dużo czasu, bo wydawało mi się, że ten dystans do pokonania - będę pokonywać dłużej.

Na skos - na przeciwko usiadł jakiś facet. Nie zwróciłabym uwagi na niego, ale bez oporów zaczął się na mnie gapić. na pierwszy rzut oka wyglądał na jakiegoś przedstawiciela handlowego - bo i krawaciarz i laptop dosyć pokaźnych  gabarytów i teczuszka - pewnie z papierami.

Nie pisze tego, żebym takich ludzi oceniała jakoś źle, ale sami wiecie, ze czasami nosem można wyczuć takiego kogoś.

Na szczęście przyszedł mój gość i zajęłam się rozmowa, która trwała ponad godzinę. Rzuciłam raz czy dwa razy okiem na nazwijmy go handlowca, bo czułam jego wzrok. Już nie siedział sam, ale łypał na mnie okiem.

Pomyślałam sobie, że gdyby coś nie tak było z moim wyglądem, to chyba mój gość zwróciłby mi uwagę.

Po rozmowie, dość gwałtownie wstaliśmy i bez ubierania się w płaszcze, bez odstawiania filiżanek herbaty skierowaliśmy się ja i mój gość do wyjścia. Mój gość planował mnie odprowadzić do windy.
Zwykle to zbędna propozycja, jednak coś mnie niepokoiło. No i doszłam do windy, pożegnałam się i oczekiwałam na jej przyjazd.

Wlazłam do tej windy i wyszłam, bo przypomniałam sobie, że nie mam przeciez dzis samochodu.

I w tym momencie ktoś mnie złapał za rękę. Wyrwałam się i popchnęłam tego kogoś... To był handlowiec.

A on wówczas mówi: - Musiałem sprawdzić czy to Ty? Pamiętasz, chodziliśmy do LO razem. Jola, nie pamiętasz mnie????

Odburknęłam, że mnie pan z kimś pomylił, nie nazywam się Jola i nie mam ochoty sobie nic przypominać...

Odwróciłam się i odeszłam. Później odwróciłam się po raz kolejny. I zobaczyłam faceta - który stal smutny jak zbity pies....

Byłam przestraszona. Może ja go znam? Wszak moje imię brzmi podobnie.
Strach nie jest dobry. Może komuś zrobiłam przykrość. Bo może wyglądało to tak, że go poznałam ale nie chciałam z nim mieć nic wspólnego - i facet będzie cierpiał. Mogłam mu spokojniej ta pomyłkę wyjaśnić...
Ale się bałam...

Kolacja - Zamiast czegoś sensownego - deserek dla dzieci - całe 150 kcal :) Całkiem smaczne.

wtorek, 5 marca 2013

Dzień sto trzydziesty trzeci - Policja mnie kocha

Oj kolejny dzień dziwny mi się wydarzył.

Zaczęło się tak, że miałam umówione spotkanie w Arkadii. A, że nastał piękny wiosenny dzień a miałam tylko jedno spotkanie - postanowiłam w ramach sportu (nadal nie ćwiczę, bo mnie neuralgia jeszcze trzyma) przespacerować się - zamiast jechać samochodem. I dla zdrowia a i oszczędność.

3 km w jedną stronę - to nie jest jakiś straszny dystans.

Idę sobie spokojnie ciesząc się wiosną i nagle podjeżdża z boku radiowóz. Radiowóz staje. W ogóle się nie przejęłam tym, bo od chodnika do ulicy dzielił mnie pas trawnika i jakoś pomyślałam, że faceci będą łapać piratów drogowych. Ale nie!

Nawet się nie zatrzymałam, nie spojrzałam.

I słyszę wołanie: - Proszę pani, proszę pani!

I co ja na to? Idę dalej. Myślę sobie - tu nic nie ma, a jak ktoś się podszył pod policję. A w ogóle to muszę się zatrzymać? No raczej im uciec mi się nie uda. Ale idę dalej - przecież mogę mieć w uszach słuchawki!

A ten dalej krzyczy z okna. I samochód się cofa mnie jakby goniąc.

Zatrzymał się i wyskoczył jeden i podszedł do mnie. Ja przerażona. Co ja znowu zmalowałam. Nic nie widziałam. Nie wiem o co może mu chodzić...

A ten mi się przedstawia (nie wiem nawet jakie podał nazwisko, stopień i nawet jaki kolor oczu miał) i mnie pyta!

- Czy nie ma może pani użyczyć jednego papierosa...?

No cholera jasna. Co oni się mnie uczepili!

Ale to był dopiero początek tego dziwnego dnia....

P.S. Jedzenie nadal postne. No jeszcze dziś... ani nie mam czasu na myślenie ani tez za bardzo możliwości na szaleństwa... bo znowu ktoś mi wisi... za robotę. Jutro ma to się zmienić.

Kolacja - Śledź znowu :) z gotowanym ziemniakiem

poniedziałek, 4 marca 2013

Dzień sto trzydziesty drugi - Szkolne menu

Miałam do tej pory takiego pecha, że mimo tego, że muszę wszystko wiedzieć rzadko kiedy udawało mi się dowiedzieć co dziecko moje je w szkole.

Czasami ze szkoły przynosi kartonik mleka albo jabłko, ale jak wyglądają obiady się dowiedzieć nie mogłam.

Rano nigdy nie ma czasu o dopytanie. A po szkole dzieciak wraca z opiekunka do domu, która tez jakoś nie ma możliwości dowiedzieć się co było i czy dzieciak zjadł wszystko.

Po powrocie ze szkoły nie wygląda na głodnego :).

Pamiętam, że u mnie w szkole podstawowej obiady inaczej jakoś wyglądały. Jakoś wszystko trzeba było zjeść na jednej długiej przerwie. W szkole mojego dziecka obiad je się na raty. Są dwie długie przerwy. Na jednej dzieci jedzą zupę. Na drugiej drugie danie.

Do tego jeszcze dostaje do szkoły dwie kanapki + owoc + serek lub jogurt + wafelek + pół litra picia. I zazwyczaj już jak jestem koło godziny 18 tej wszystko jest wciągnięte.

Obiady kosztują ok. 5 zł dziennie. Panie gotują na miejscu - jedynie surówki są dostarczane z zewnatrz.
Ale rano ładnie pachnie.

No ale ciekawość mnie zżerała. I zostałam zaspokojona dziś.

Wyjątkowo odebrałam dziecko ze szkoły i ku mojemu zaskoczeniu na drzwiach wisiało całotygodniowe menu.

I jakoś mnie to menu wcale nie zaskoczyło. Myślałam, że przynajmniej ziemniaków teraz w szkołach mniej dają. A tu jak nie ziemniaki na drugie to kartoflanka na pierwsze :)

Ale chyba nie jest tak źle? Ech leniwe to sama bym zjadła...


Szkolne menu



niedziela, 3 marca 2013

Dzień sto trzydziesty pierwszy - Kurz wiosenny

Nie mam dziś ochoty na pisanie.

Spędziłam pół dnia - przed wyjechaniem na obiad do mamy - nad podatkami.
Zawsze mnie to wyprowadza z równowagi. i nie chodzi o to, że to jakieś skomplikowane zadanie - lecz zbieranie wszystkich fakturek, wpisywanie danych i tracenie na to czasu mnie irytuje.

Mam nadzieje, że wszystko zrobiłam dobrze i jutro poleci to coś w przestrzeń elektroniczną.

Dziś pięknie świeci słońce i widać bardziej i brud na oknie - pora je umyć.
Ale z jakiegoś powodu mój ekran komputera jest strasznie - bardziej niż zwykle - usyfiony.

Jak paliłam to było oczywiste, że wszędzie czepiał się popiół z fajek. Notorycznie musiałam go czyścić z szarej powłoki. No ale teraz ani nie jem ani nie palę nad kompem. Kota tez nie ma, żeby mógł mi coś spsocić albo zostawić kłęby swojej sierści.

A to co widzę na ekranie - to jakby ktoś przetarł ekran jakąś brudna szmatą :) -pozostawiając "mleczne" zacieki.

A może to ja uczyniłam. Tylko w tej szarości zimowej nie widać było nic... Oko jakieś uśpione było, a teraz siatkówka odbiera inaczej cały świat. No w końcu ta szyba zakurzona w oknie tez mi nie przeszkadzała.

Niech sie świeci, niech wszystko wyłazi z tej szarości. Niech świat sie śmieje! Niech wszystko co smutne juz ode mnie odejdzie.... Proszęęęęęęę......

Kolacja - Serek camembert light z dżemem porzeczkowym
i kromka chrupkiego chleba z mieszanka sałaty



sobota, 2 marca 2013

Dzień sto trzydziesty - Spać

Nie wiem czy wszyscy tak mają.
Jest piękny słoneczny dzień. Ciśnienie zapewne wysokie a ja padam na twarz i spać mi się chce.

Nie chodzi o to, że nie mam siły nic robić - bo po pierwsze nie mam na to szans a po drugie jak cos robie to nie myślę o problemach.

Po prostu jestem śpiąca i zmęczona.
Wczoraj poszłam wcześniej spać i przespałam pewnie 12 godzin i mi mało.

Jeszcze rok temu mogłam spać 4 godziny i nie czułam zmęczenia. Ale może to wszystko się skumulowało.
Może tez cały czas organizm oczyszcza się z fajek i do tego potrzebuje snu?
A może organizm po tych wielu tygodniach nieprzespanych przez kaszel potrzebuje regeneracji?
No ale w sumie takie wiosenne przesilenie to jest najtrudniejszy czas dla ludzkich organizmów. Podobno najwięcej ludzi umiera w marcu - głównie ciśnieniowców. Huśtawka...

W sumie to też nie jest tak, że ciurkiem spalam te 12 godzin, bo dzieciak już o 7:30 postawił mnie na nogi. Ale po ogarnięciu śniadania znów poszłam spać i chyba dzień bym przespała...

A jest taki piękny pierwszy wiosenny dzień!

A dziś u nas znów ryba, Tym razem pstrąg pieczony w folii. Więc, żeby nie przynudzać parę zdjęć tarty potrójnie czekoladowej. Polecam ten przepis!

Tarta - Rozpuszczanie czekolady w śmietanie

Tarta - Nalewanie ciemnej czekoladowej masy na ostygła juz białą czekoladowa warstwę

Tarta - Efekt końcowy (niestety formę użyłam mniejsza niż w przepisie i dość dużo wyszło ciasta po bokach)