wtorek, 30 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty dziewiąty - Ludzie wyjeżdzają

Ojej!  majówka jutro.  Tyle  dni  niby  wolnych  a  ja  w  sumie  mam tyle do zrobienia. Zrobię, zrobię.

Moi  sąsiedzi  dziś  się  jedni  i drudzy i trzeci zbierają do wyjazdu. To jest fajny widok. Lubię sobie tak poobserwować jak  na te parę dni się pakują. Upychają się w samochody.

Sąsiedzi z dziećmi najwyraźniej  są  już  dobrze  zorganizowani. Lata wprawy. Szybko im to idzie. I co
ciekawe   nawet   nie   maja   tak   dużo  gratów.  No  tak,  przecież najważniejsze,  żeby  to  dzieci miały się w co ubrać, co zjeść i w co się bawić - rodzice nie są najważniejsi.

Starsi Państwo jada na działkę - pod Warszawę. Tłumaczyli mi, że musza z  działki  po  zakończeniu wszystko zabierać - i pościel i naczynia i garnki i kosiarkę. Maja duży samochód, ale jest zapchany po dach.

No  a  najmłodsi  moi  sąsiedzi  - bez dzieci to dopiero pakowanie się z  awanturą. Maja niewielki samochód - cos wielkości a'la tico - ale tez mają  przerobiony tak, że tylko maja przednie siedzenia. Bo sąsiad  jeździ  w  wyścigach.  Więc  co chwilę słychać kłótnie o ilość rzeczy zabieranych w podróż...

A  mi  się  w  trakcie  takich  sytuacji  przypomina się jak to kiedyś było...  Jak  kiedyś  się  udało  zabrać  do malucha 5 osób. Zapakować wszystkie  graty,  często  wielki  namiot,  butle  gazową, maszynkę do
gotowania,  jedzenie  - bo przecież wtedy trzeba było ze sobą zabierać cudownie  kupione  konserwy...  i jechać przez cała Polskę. A często i do Bułgarii.

Cuda Panie, cuda...

Pamiętacie? Och mam sentyment do tego maleństwa :) Źródło: motoweb.pl

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty ósmy - Dziwny początek długiego weekendu

Od rana ten dzień jest jakiś dziwny.  A raczej od wczoraj wieczora.
Najpierw w nocy rozmawiałam z człowiekiem, którego niby znam - ale ma jakiś kompleks - w sensie nie umie się przełamać ani zorganizować i szuka kogoś z kim mógłby zaśpiewać. I ma po prostu jedno marzenie - nagrać jeden cover.

Od słowa do słowa nawet oferował za to kasę. Kasę extra poza samymi kosztami zorganizowania tego. Prosił, żebym do tego projektu zaprosiła swoich śpiewająco - grających znajomych. Bardzo mnie to dziwiło, bo dość dużą kasę zaoferował. Oczywiście za zorganizowanie wszystkiego i to na um. o dzieło. A to dla mnie podstawa. Pomyślałam sobie - dlaczego nie - ja tam śpiewać nie potrafię - ale to o niego chodzi. Dlaczego facet ma nie spełnić swojego marzenia. Ale cały czas mnie coś dręczyło. Ostatnio dość często zawodzę się na ludziach - więc dałam sobie spokój do rana.
A rano co się okazało?  Że gość mnie wkręcił perfidnie. Bo niby chciał sprawdzić, jakich ma znajomych. Czy są pomocni itp. No jak tak można?????
No kurka wodna - chyba mam obecnie karmę weryfikowania znajomości.

Wczoraj z kolei jak wróciłam od mamy to tak w dobrym nastroju pomyślałam sobie, że od lat nie urządzałam swoich urodzin. A tak się składa, że mam w je maju. No i fajnie byłoby zaprosić parę osób do siebie do domu. No nie mam kasy na organizowanie imprez - ale zawsze można zorganizować tzw. składkowo żywieniową - zamiast np. giftów urodzinowych. No i od ucha do ucha mi uśmiech z buziaka nie schodził. No i wszystko pięknie i cudownie - ale tuz po odwiezieniu dziecka do szkoły - uśmiech mi zbladł - bo prawdopodobnie niestety na ta sobotę i dzień wcześniej co sobie zaplanowałam zapraszanie gości chyba będę mieć robotę. A że u mnie w kasa wiadomo jak jest - to chyba będę musiała odpuścić. Ale temat ma wrócić po długim weekendzie. Tak to jest z tym moim planowaniem.

No i jeszcze akcja poranna -pierwszy raz od wieków zaspałam z powodu snu. Nie dużo - bo tylko kwadrans, ale jednak. Śniło mi się, że jestem u siebie na wsi. I jest długi weekend. I jest fajnie i ciepło i zielono. Ale nagle okazało się, że nie przypilnowałam kotów i kotki mi uciekły. Zaczęłam ich szukać... i się obudziłam. Przez chwilę musiałam się zastanowić, czy dziś moje dziecko ma iść do szkoły. No tak  - pomyślałam - przecież całe dwa dni jeszcze są szkolne. Zebraliśmy się spóźnieni  Wyjechaliśmy z osiedla. A tu jak 10 kwietnia - pusto wszędzie. No cóż ja się tak dziwię, przecież to długi weekend - powtarzałam sobie. Cały czas gdzieś głęboko denerwując się czy nic mi się nie pozajaczkowało. No i kiedy dotarliśmy pod szkołę okazało się, że nie stoi tam ani jeden samochód. Byłam pewna, że coś mi się pomyliło. Ale zauważyłam, że drzwi do szkoły sa otwarte- więc weszliśmy.
A tam pani sprzątająca na moje dzień dobry odpowiada - Co pani tutaj robi?
Na szczęście, okazało się, że dzieci poszły na boisko - i pani w ten sposób chciała mi powiedzieć, żebym dziecka nie przebierała w szatni tylko zaprowadziła na tył szkoły :)

Wszytko jakieś dziwne. No to jak już wszystko dziś takie dziwne, to sobie wrzucę obraz, który namalowała moja mama - bo jestem pod wrażeniem wielkim jej talentu i cierpliwości - niniejszym narażając się mamie :)
Ale skoro dziwny dzień - to może dziwnie będzie i się nie narażę :)

Pejzaż zimowy, autor: BS


niedziela, 28 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty siódmy - Ochrona

Przed wczoraj pisałam Wam o konwojentach pieniędzy.
Wczoraj miałam okazje spotkać się z Panami z dokładnie te samej firmy.

Otóż szłam z synem do pobliskiego sklepu po drobne zakupy.
Może mieliśmy ze sto metrów do sklepu, kiedy zauważyłam  że pod sklep podjechało białe niewielkie coś - może fiat z logotypem firmy ochroniarskiej.

Wysiedli z niego dwaj duzi panowie. Później zauważyłam, gdy mijaliśmy ten samochód, że na maksa mieli odsunięte siedzenia do tyłu. Leniwie otworzył jeden z tych panów klapę bagażnika i wyjął dwie kamizelki i pałki. Tak to długo trwało, że nie byłam w stanie zaobserwować co jeszcze robili. Kiedy już wybrałam słodycze dla dziecka i podeszłam do kasy - wówczas Ci panowie weszli do sklepu.

Pomyślałam sobie - no pewnie zgłodnieli i wpadli po zakupy...
A tu jeden z tych panów mówi "Alarm nam się uruchomił. Ktoś przycisk napadowy nacisnął".
Oniemiałam.

No jak to kurka wodna - przecież jeśli kogoś się napada - to ta ekipa powinna zupełnie inaczej reagować!

Nigdy ale to nigdy nie zaufam firmie Konsalnet.... Ciekawa jestem czy wszystkie ochroniarskie w taki sposób działają!

P.S. Poniżej zdjęcie kapusty młodej. Pierwszy raz mi się udała. W sensie konsystencji i smaku. Zrobiłam sobie dzień kapuściany :) - jem kapuche bez niczego :)

Cały dzień z kapustą :)


sobota, 27 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty szósty - Gra w słupki

Słupki pójdą w górę - bo matki I kwartału i rodzice przedszkolaków się cieszą - ja się tez cieszę.

Rodzice niepracujący niepełnosprawnych tez powinni się cieszyć bo dostaną 200 zł do zasiłku  (żal d... ściska - bo nie o to chodzi, żeby dać ochłap i ludzi nadal wykluczać ze społeczeństwa).

Posłanka PO niewinna - bo PISowe CBA dało... ciała... Przy tej okazji komentarz obrazkowy wrzucam - który wystarczy za mój komentarz tej sprawy.

A no i grillowanie Gowina już się zakończy przed majówką.

We mnie się gotuje... że słupki - a nie racja i argumenty i człowiek. Człowiek?

Zła jestem... Robię właśnie biznes plan dla ośrodka terapii zajęciowej dla 20 niepełnosprawnych... i przed oczami mam cały czas pomnik smoleński za 3 mln zł... sorry...

Źródło: Profil FB "Krzysztof Karnkowski - usługi graficzne dla ludności"

piątek, 26 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty piaty - Konwój i ulotki

Taka scenka nr 1
Sklep. I konwój - nie napiszę jakiej firmy.
Pieniądze wnoszą do sklepu. I pan z kasą a raczej pani z wózkiem na niego wpada.
On upada. On na sportowca nie wygląda. Ale nikt się nie rzuca do niego. Nawet ten pan co za nim idzie z tyłu.
Zamieszanie i nic.
Taka ochrona? Taka praca? Czy taka płaca?

Scenka nr 2.
Stoję na swoich "ulubionych światłach" minuty....
Minuty mijają i stoi pan z ulotkami. W sumie bałabym się z nim zaznajamiać.
Pan próbuje wcisnąć ludziom ulotki - którzy go jednak omijają.
Jak ktoś nie bierze tej ulotki - pan coś mruczy pod nosem. Pewnie złorzeczy.
Może jakby nie złorzeczył to ktoś wziął od niego tę ulotkę. Jakby się choć uśmiechnął a nie udawał flejtusa.
Widać, że się nie stara. Ale jak widać to dla niego jedyna możliwa praca... Mimo pewnie słabej płacy.
Dziwne, że tych ulotek po prostu nie wrzucił do śmieci....

Praca... i płaca... Za co się płaci?
A ludzie - narzekają - a pracować im się nie chce... to po co im dawać pracę?

ech.

Obiad - Kaszanka prosto ze wsi grillowana 



czwartek, 25 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty czwarty - Wypruta

Moi Drodzy, jestem tak zmęczona urzędowymi sprawami, że dziś już tylko myślę o odpoczynku.
I żeby się Wam tez miło odpoczywało - parę radosnych zdjęć moich kotków, które "pomagały" mi w przeglądaniu papierów i które pięknie same śpią :)

Dobrego wieczoru!






środa, 24 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty trzeci - Śmieci


Moja przygoda z US nadal trwa...

A ja parę słów o śmieciach sobie napiszę.
Bo tak mi przyszło na myśl, kiedy wczoraj przewalałam papiery.
Mam  jakaś ryzę papieru do wyrzucenia - stare pity. Szlag mnie w sumie trafia, bo przez te urzędowe jazdy to człowiek tych papierów ma tony.
W  teorii chyba 5 lat mamy przechowywać dokumenty do różnych rozliczeń - firmy 10. Jednak już nie raz przejechałam się na tych terminach. Np. jakiś  czas temu plus, w którym miałam komórkę przez rok w 1998 roku - wysłał   mi   jakiś  windykacyjny  papier.  gdybym  nie  miała  tychże dokumentów  to  dziś płaciłabym jakieś kosmiczne odsetki windykacyjne. Ale miałam ten papier przez przypadek.

W  moim  domu  byłoby  idealnie, gdyby nie te stosy papierów w różnego rodzaju  teczkach.  I  chętnie  bym  się  tego śmietnika pozbyła... No ale...

Ale już jak chciałabym wyrzucić, to nie mam gdzie. No w teorii mam, bo mam  piękne  trzy pojemniki do segregacji śmieci. Ale ponieważ panowie podjeżdżają  śmieciarkami akurat zawsze jak mi się spieszy - to widzę, że to wszystko wrzucają i tak do jednej śmieciarki.

Jaki to ma sens?

I  jaki  będzie  miało  sens ta "tańsza" usługa wywozu śmieci w formie segregacji?

O  ile  pamiętam - to różnica w moim rachunku wynosić będzie jakieś 30 zł.  Ale  jak  człowieka  w bloku sprawdzić czy rzeczywiście segreguje śmieci?  Pomijając  to, że i tak wszystko pójdzie do jednego wora. A w ogole  to  zaczepiłam pana dozorcę i spytałam jak to będzie wyglądać w sensie  logistyki  na  osiedlu.  A  on  mi mówi, że chyba będa musieli rozbudować śmietniki... Bardzo śmieszne.

A  ludzie  w  blokach  to jak maja sobie zorganizować przestrzeń na ta segregacje?  Ja mam malutka kuchnie. Butelki i tak wynoszę oddzielnie.

No ale gdzie ja postawię 3 kosze na śmieci?

I wszystko postawione na łbie.

Śniadanie i kolacja - czyli chrupkie pieczywo z brie light i pomidorem ze szczypiorkiem



wtorek, 23 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty drugi - Biuro wiosenne

Zrobiło się cieplej.

W związku z tym wyprowadzam się z wirtualnego biura jesienno - zimowego - czyli z mojej ulubionej Arkadii, przydomowej kafejki i miejsc co - workingowych do biura wiosennego.

Już pisałam jak wygląda mój dzień pracy - pomiędzy bieganiem na spotkania, na szkolenia, do firm i urzędów - muszę mieć w ciągu dnia miejsce, gdzie mogę w skupieniu popracować koncepcyjnie, popisać, policzyć, zrobić prezentacje. Pomiędzy też posiłkami :)

Potrzebuje do tego miejsce spokojne ale tez gdzie kawa nie przekracza 10 zeta. A i gdzie jest bezpłatne wifi.

I mam takie swoje ulubione miejsce w Warszawie - niedaleko Arkadii. Caffe Spokojna. Punkt umiejscowienia jest dla mnie ważny - bo mam stąd szybki dojazd do innych miejsc, w których bywam.

I ciesze się, choć teraz siedząc tu jest mi dość chłodno. Ale praca na świeżym powietrzu to jest to - zupełnie inaczej się myśli. I zbiera siły - np. przed kolejnym odwiedzeniem Urzędu Skarbowego. Sic!


Wirtualne biuro - Caffe Spokojna

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty pierwszy - Pożegnanie z Dellem

Obiecałam Wam wrzucić tu list pożegnalny do mojego Dell'a.
Jednak nadzieja na nowe - lepsze skończyła się na tym, że niestety po 4 mies. działania dysk w moim nowym kompie padł... Ale nie wściekam się. Gadam z nim, żeby się już nigdy więcej nie
"zbiesił".

Drogi Dell’u. Nadszedł niestety ten czas, abyśmy się rozstali. Miałam nadzieje, że rozstaniemy się bez orzekania win…ale muszę, jednak Ci przypomnieć pewne fakty z naszego życia. Nasz 3 letni związek nie należał do najłatwiejszych. Już na początku naszego poznania zostałeś ochrzczony wodą z sokiem przez mojego syna. Chyba z zazdrości, że wtargnąłeś w nasze życie – zepchnął Cię ze stołu (mówiłam, że u mnie w domu nie należy tam siadać!) – skończyło się na amputacji i wstawieniu sztucznego oka. Niestety jak to w polskiej służbie zdrowia – nie do końca naprawiono Twój uszczerbek – oczodół niestety był zbyt niedopasowany i zamykając Ci brutalnie usta – przypadkowo spowodowałam wypadniecie Twojego narządu wzroku… To był początek końca… Zacząłeś pluć „literami”, a następnie obrażałeś się i nie miałam dwukrotnie dostępu do Twojego twardego serca. Wymazałeś przy okazji z pamięci wszystkie dane które Ci w zaufaniu przekazywałam. W te wakacje będąc pewnym, że się rozstaniemy oskarżyłeś mnie o to, że przeze mnie prąd Cie kopnął i straciłeś kontrolę (ler) nad emocjami i gdy środki uspakajające niby zaczęły działać – próbowałeś targnąć się na swoje życie – a uraz ten spowodował wmontowanie płytki głównej w Twój mózg. Ile jeszcze mam znosić… Jak dla mnie to za dużo. Nasz związek to zło. Wymieniam Cię na nowy, młodszy i szczuplejszy model o dźwięcznym imieniu Acer. Zegnaj i nie wracaj… Mam nadzieje, że w nowym związku będziesz szczęśliwszy….

P.S. A ja nadal walczę z urzędami...  (o ciekawej historii z US możecie przeczytać tu: Walka z US o swoje) trzymajcie kciuki!

Nie mam wielkiego wyboru w tym tygodniu - jem to co mam :( -
Obiad -opieczona kiszka ziemniaczana z ketchupem.


niedziela, 21 kwietnia 2013

Dzień sto osiemdziesiąty - Badyle

Miałam zamiar dziś rano zrobić porządki na balkonie.

Konkretnie chodzi o to, że posadziłam 2 lata temu winobluszcz. W donicach.
Ten winobluszcz rozrósł się przepięknie. W ciągu jednego sezonu miałam calusieńki zielony balkon.

No ale trwało to tylko przez sezon. Nie wiedziałam, że moim podstawowym błędem było to, że posadziłam go w donicach... Bo niestety zimą korzenie tej rośliny przemarzły.

Wczesną wiosna ubiegłego roku jeszcze miałam nadzieje, że roślina odbije. Patrzyłam na podobne gatunki na innych murach w okolicy i okazało się, że winorośle po prostu wypuszczają pęki dośc poźno w stosunku do innych roślin.

Dlatego zgodnie z informacjami w net podziabałam roślinkę i podlewałam sowicie. No ale nic z tego. Nic się nie działo.

W związku z  tym, że brakowało mi zieleni kupiłam sadzonki tym razem jakiejś mrozoodpornej odmiany.
Mało tego - miała być to roślina piąca się po murze. Okazała się bublem. Po raz kolejny kupiłam coś taniego. Podstawowa wadą tejże było to, że nie pięła się po murze, tylko trzeba było budować jej tyczki do pięcia się. Albo puścić linkę. Ale nie miałam zamiaru budować jakiś dziwnych konstrukcji na balkonie.

Poza tym roślinka okazała się dość wymagająca jeśli chodzi o dostarczanie wody. A wiadomo, że człowiek może mieć z tym kłopot, szczególnie w sezonie wakacyjnym.

Tak więc miałam nie piękny balkon - tylko balkon z badylami.

A teraz na dodatek okazało się, że roślinka wcale taka mrozoodporna nie była i gałązki są suche i łamliwe.
jedyne co mi pozostaje to wykopać badyle i zasadzić nowe...

Ale jakoś mi odeszła ochota na cokolwiek, bo i ta wiosna jakaś dziś była niewiosenna rano. A i jakoś w tym roku zieleń nie wybucha nagle tylko się leni.

Leniwe to wszystko - natura leniwa - to dlaczego mi się ma chcieć?

Kot poznaje badyle :)

sobota, 20 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty dziewiąty - Bunt zmywarki

Ja bardzo lubię wszystkie moje narzędzia gospodarstwa domowego.
Gadam do nich często.
A one chyba nie są wdzięczne.

I tak co jakiś czas, któreś z nich się buntuje.
A to multi narzędzie takie do dziabania i ścierania kiedyś się tak zbuntowało, że trzeba było kupić nowe. Później czajniki. Później mikser wciągnął ciasto drożdżowe,  które rosło w środku. Ale udało mi się go odratować. Niedawno kawiarka - niestety tym razem moje działania nic nie wskórały.
No i pralka - która, aby zrozumieć, że jest zamknięta musi dostać drzwiczkami w łeb tak z kilkadziesiąt razy.
Na to szanowny pan naprawiać tez nie był w stanie nic zrobić. Mówi, że to wada konstrukcyjna i pierwsze partie tegoż modelu tak mają :( - no wymienić pralki to jakoś nie mam ochoty...

O buncie laptopa to napiszę jutro - bo mi się przypomniał list, jaki do niego napisałam, żegnając się :)))) Nowy jest nie lepszy - i przyprawia mnie o bóle migrenowe. A komórki jeszcze mnie zdecydowanie nie lubią. O i także elektrowkretarkę szlag trafił  - moja ulubioną. nie wiem jak sobie bez niej na wsi poradzę. Same porażki...

No i po stronie nielubiących mnie stanęła dziś ostatecznie zmywarka.
Było z nią już tak, że się zawieszała. Co jakiś czas. Ale kop wystarczył - nie mój pomysł - tylko fachowca. Odwieszała się.

Jakiś czas temu coś się stało z ramieniem od sikania wodą - sika głośno - mimo, że to model cichej zmywarki.

Ostatnio zaczęłam używać tańszych środków do zmywania. I od tamtej pory zaczął się sajgon. Bo zamiast czystych naczyń - wyjmowałam naczynia do przepłukania. No ale uparłam się zużyć to "tańsze" pudełko - które jak się okazuje tańsze nie jest bo muszę używać dodatkowej wody.

Na dodatek mimo tego, że czyszczę regularnie filtry - nagle pozostawała woda na dnie po fazie zmywania. A na dodatek wyciągam naczynia mokre. Czyli kompletny bezsens.

No i myślałam, obserwowałam, kombinowałam i okazało się, że po prostu całe zmywanie odbywa się za pomocą zimnej wody.  Czyli ten cały tłuszcz i syf się nie rozpuszcza - dlatego się wszystko zatyka. Dlatego woda nie wyparowuje - bo zimna nie wyparowuje.

Inaczej mówiąc - szlag trafił grzałkę. No to do cholery żadna fajna wiadomość.

Za dużo tych psujących się historii. Pomijam, że powinnam kupić nowa klapę do sedesa - ta złamaną.
Że odnowić wypadałoby. Że wannę muszę pilnie wymienić. No ale wszystko rozbija się o to samo...

Ciiii już siebie sama nie denerwuj. Ale czuje to dziadostwo. Jak dziadostwo.

Ale za to dziś zrobiłam na obiad dawno nie robiona tartę. Kalorii jak diablii - ale w ciągu dnia się wszystko zbilansowało. A dostałam pleśniowe serki - których w innej postaci niż upieczone lub smażone mój syn nie zje. No a zakupy były zrobione wczoraj w takiej ilości i jakości - gdyż nie wiedziałam, że nie mam dostępu do pieniędzy. Więc kombinowałam dziś trochę.

Obiad - Tarta z serem brie, oliwkami, sałatkowym łososiem i pomidorami


piątek, 19 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty ósmy - Podpis

No to dziś doznałam szoku.
Przez głupie przeoczenie nie mam dostępu do swoich grosików na koncie.

Jak to zrobiłam?
Otóż jakiś czas temu otrzymałam czek do zrealizowania w swoim banku. Parę złotych. Ale zawsze. Gdybym wiedziała jak to się wszystko skończy to nie dotknęłabym go.

Bank poinformował mnie, że ma czas na jego realizacje do 90 dni!!!!! A jak ten ktoś kto wystawił czek nie będzie miał środków to poniosę koszt wyższy niż sam czek. A w ogóle to jeszcze jakąś manipulacyjną opłatę poniosę.

A i wszystkie formalności musiałam załatwić osobiście w banku. Ta zgodę na te opłaty musiałam podpisać.
No ale tych pieniędzy mi nie przelewali. Człowiek od czeku powiedział, że obciążyli jego konto. Więc powinnam kasę mieć na koncie. No więc rano wściekła zadzwoniłam do banku.
A oni mi odpowiedzieli, że wysłali do mnie sms z prośba o kontakt. W styczniu!
Ja dużo dostaje sms - więc nie wiem co to za chora metoda. Ale ok.
Za to okazało się, że podpisałam tę zgodę o obciążenie mojego konta w razie czego podpisem nie zgodnym z kartą w banku.

No ale wiecie jak to jest. jak człowiek sobie zakładał konto jak zaczynał pracę - to nie miał wyrobionego podpisu. Mi się ten podpis zmienił. Ja nie pamiętam nawet jak się podpisywałam. Aż muszę sprawdzić na jakiś nieważnych dowodach.

No ale ten mój telefon spowodował lawinę. Bo potencjalnie jestem złodziejem. I muszę podjechać do banku. Na szczęście przed telefonem zrobiłam niewielkie zakupy i jakoś mnie tknęło, żeby wziąć już dziś pieniądze na dziecka podróże ze szkoły.

Rąbnęło mnie to bardzo... bo i tam nic prawie nie ma - to mam same kłopoty... kolejne kłopoty. Najwyżej będę na głodówce. Zła jestem. Wszystko co złe chodzi parami. Aaaaa.... a ja jeszcze muszę te wydruki z kont bankowych wyciągnąć do US. Kur......

Ale już nie myślę, bo mam dużo weekendowej pracy. W poniedziałek rano będę się martwić.





czwartek, 18 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty siódmy - US czyli sraczka

Człowiek  wraca  do  Warszawy  i  czuje  się jak koń po westernie a tu niespodzianka.
Wezwanie do US w sprawie rozliczenia podatków za 2012 rok.

Ja  to  nie  wiem czemu tak jest, że rok w rok mnie trzepią. Za każdym razem  nie  maja się do czego przyczepić. Więc chyba myślą o tym, żeby wreszcie mnie dopaść. I tak długo będą to robić aż im się uda.

Wszystko  zapewne  przez to, że mam jakieś odliczenia na rehabilitację dziecka.

No  ale niech mi ktoś do cholery wytłumaczy po co im są potrzebne: akt urodzenia dziecka - kiedy podaje się w pit pesel dziecka? albo pity od pracodawców, kiedy pracodawcy przecież te pity dostarczają do US?

Na  dodatek  sobie  życzą  faktury za Internet - no to możemy sobie ta całą  ekologie  wsadzić  gdzieś - bo mimo tego, że dla dobra środowiska zgodziłam się na e-faktury - to i tak muszę je wydrukować - sztuk 12.

Ale to jeszcze nic. Bo do każdego wydatku, który odliczam muszę im dać wydrukowane potwierdzenie przelewu. To się nadrukuje.

A  i  na  koniec  najbardziej mnie ubawiło to, że muszę im przedstawić orzeczenie  o niepełnosprawności syna. Najwyraźniej US myśli sobie, że moje dziecko cudownie ozdrowieje. Cieszę się. Niech się o to modlą.

Wrrrr

W poniedziałek idę na trzepanie :(

P.S. Poniżej moje kotki - bo jakoś nie mam ostatnio czasu na myślenie o zdjęciu jedzenia - poza tym nic ciekawego nie jem.



środa, 17 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty szósty - Ludzie mnie fascynują

Spotkanie z grupa 40 osób wykluczonych, którym się jeszcze chce daje człowiekowi kopa.

Ludziom wykluczonym po 40tce. Ale też grupie studentów, którzy są narażeni na wykluczenie w swoim regionie. I zdają sobie z tego sprawę i biorą los w swoje ręce. Ale też od nich tak wiele się dowiaduje. O życiu na wsiach. O potrzebach na wsiach i małych miasteczkach. I nawet o tym, że "strażnice" (a nie remizy - tak mówią) odnowione za kasę UE nie mogą już prowadzić działalności weselnej (bo nie mogą zarabiać) i co? i ludzi nie stać na wesela...bo w miastach ceny są zbyt wysokie... I jak się myliłam, że zabawy integracyjne - przerywniki to będzie jęk (znowu ta głupia zabawa) a oni tak normalnie i tak chętnie do tego podchodzili... Ja się od nich więcej uczę... I trzymam kciuki za to, żeby im się udało... i martwię się o to, żeby się dogadali...

Bo nagle grupa po 5 obcych osób musi się dogadać miedzy sobą i stworzyć swój własny biznes... Ale powiem Wam, nie mieliby takiej szansy gdyby i nie praca fundacji, która daje im szanse na uczenie się biznesu na weryfikacje pomysłów, na kontakty z gminami, partnerami i gdyby nie te fundusze unijne... byliby przegrani... maja szanse...

Jest fajnie :)))))))

Ale też mam inne przemyślenie. Ludzie mnie ciągle zaskakują... Sytuacje, które kreują mnie zaskakują. Nie spodziewałam się łez na szkoleniu. Nie spodziewałam się tez tego, że ktoś może przyjmować słowa jak prawdę objawioną, bo słowa i wiedza , którą przekazujesz mogą być ostatnią szansą na ich przetrwanie. Oni nie powiedzą, że może się mylisz. Wątpia za to w siebie. Trudne doświadczenie. Lekarskie. Onkologiczne.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty piąty - Reymontówka

Hello.

Przesyłam Wam pozdrowienia z Reymontówki.
W pracy jestem, a nie odpoczywam.

Ale jednak w przerwie na kawę mogę zobaczyć kawałek  Polski - gdzie jeszcze mnie nigdy wcześniej nie wywiało.

Mimo tego, że byłam bardzo sumienną uczennicą podczas lekcji języka polskiego, i prawdę mówiąc podobała m się twórczość Reymonta - to za cholerę nie miałam pojęcia, że z tych okolic pochodził. Nie wiem dlaczego zawsze kojarzył mi się bardziej z małopolską. No ale najwyraźniej Reymont staje mi co jakiś czas nieoczekiwanie na drodze.

Jakiś czas temu, w okolicach wsi wielkopolskiej, na którą jeżdżę - pokazano mi pałacyk w Kołaczkowie. I wtedy zaskoczona byłam bardzo, że właśnie w tych stronach ten pałacyk kupił w 1920 Reymont i mieszkał przez ostatnich 5 lat swojego życia. Za każdym razem kiedy jestem w tamtych okolicach przypomina mi się Ziemia Obiecana. Może dlatego, że własnie gdy tam jestem, to zazwyczaj po to, żeby uciec od całej cywilizacji i urbanizacji świata.

No a dziś... Dom Pracy Twórczej. I szkolenie dla ludzi, którzy są wykluczeni i szukają sposobu, aby wziąć los w swoje ręce. Może to dla nich jakiś znak. Może dla mnie też.

A sam Reymont urodził się w okolicach - lecz ten dworek kupiła dopiero jego żona za pieniądze z Nagrody Nobla. I za jej czasów ten dwór odżył. Czy istniałby dziś gdyby nie pieniądze z Nobla?

Dziś to centrum edukacyjne - kulturalne, ekologiczne... ale też amerykańscy wolontariusze wspomagają tu dzieci z domów dziecka i dzieci specjalnej troski...

Lubie takie miejsca...

Reymontówka 17.04.13



poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty czwarty - Włosy

Jestem naturalną brunetką.
W swoim życiu chyba od ostatniej klasy liceum zaczęłam się farbować.

Pierwsze farbowania w tamtych czasach były jednoczesnie farbowaniem dla zdrowia włosów. W każdym razie tak sobie wmawiałam. Ale faktem było to, że miaąłm piękne i długie włosy. farbowałam je wówczas ziołowymi mieszankami - pół na pół - basma i henna. Lubiłam tamten kolor włosów.
Właśnie, nawet nie wiem, czy te ziołowe mieszkanki mozna jeszcze gdzies kupić...

No bo jak zaczęłam się farbować, to do tej pory to robię. No ale nawet nie wiem kiedy pierwszy raz zaczęłam stosować chemię.  Raz - byłam nawet blondynką :)

No i mniej wiecej co 3 miesiące zaczynam akcję farbowanie. Nie robie tego u fryzjera lecz samodzielnie w domu. Z tym domowym farbowaniem to zawsze jest ta sama akcja. Zawsze poszukiwanie jakiegos ciucha do ewentualnego zniszczenia. Zawsze musze cos przy okazj zafarbować - a to ręcznik a to deskę od kibla, a to fugę od kafelków. Na szczęscie w pore to zauważam - ale w przypadku ręcznika błyskawiczne zauważenie nic niestety nie daje. Ale straty materialne musza być. I to juz zaakceptowałam.

No ale kolejnym problemem jest dobór farby. Zawsze - no prawie zawsze - w 90% nie jest to co chciałabym uzyskac. Na pudełku, na paletach kolor jest idealny. A po farbowaniu albo wyglądam jak kruczowłosa dziewczyna dresiarza albo ruda małpa w zoo. Acha i tu warto podkreślic, że niczym Ania z Zielonego Wzgórza farbować się w "te" dni nie należy, bo albo w ogóle farba nie łapie - albo rzeczywiście kolor bliski zielonemu mi wychodzi :)

I tym razem stało się podobnie. W sensie nie tych dni - lecz koloru wyjsciowego.
Miał być mrożny orzech. Mrożny - to nie ciepły. Orzech np. na meblach - to głębszy brąz.

A co mi wyszło - powiedziałabym, że jasny brąz w odcieniu rdzy.

A, że moje piękne kiedys włosy sa dość słabe - bo i po ciazy i paliłam i wiadomo, że to wszystko ma znaczenie - nie chce ich katowac kolejnym farbowaniem - po dwóch dniach...

Zła jestem.

Ale juz jak tam mysle o tych włosach, to chyba zacznę jednak sobie wcierać we łba olejek rycynowy. Cuda sprawia.

Ale nadal jestem zła...

niedziela, 14 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty trzeci - Planowanie

Wiosna wybuchła i po depresyjnych zimowych dniach wcale nie jest lepiej :)

Człowiek wyrwałby sie na łono natury a nie siedział w papierach i przy kompie.
Więc pora powrócić do dzielenia sobie dnia na równe części i planowanie zajęc wg diety :)

Tak, tak - ostatnio chaos zapanował w moich dniach codziennych. Znów wpadłam w szaleństwo robienia stu rzeczy naraz - i na jedną chwilę. Powiem, że juz miałam serdecznie dość tego natłoku rzeczy, który żadnych efektów nie przynosił. Ale to tez wynikało z tego, że mobilizacja mnie samej trwała zbyt długo. Już jak sie obudziłam to ilosc spraw do załątwienia po prostu mnie przerażał. Nim się do nich wzięłam juz byłam w dołku. Juz miałam strachw  oczach i brak wiary w to, że uda mi się zadania zrealizować. A na koniec dnia już na takim byłam rollercoasterze, że szkoda gadać. A przez to też dobrze wyspać sie nie mogłam - ani usnac, bo człowiek w takim bałaganie w myślach ma problem z zaśnięciem i spokojnym snem.

Tak, planowanie jest podstawa wszystkiego.
A teraz wchodzę w taki tryb różnych zajęć, że bez tego nie osiągnę nic.

Ale mamy jeszcze weekend, choć pogoda niestety zdechła i nie jest tak przyjemnie jak w sobotę.
Za to jutro jak wstanę, to zacznę kolejny okres w moim życiu pięknie planowany :)

Zobaczycie!

Kolacja - Tost wielozbożowy z masłem orzechowym i sliwkami

sobota, 13 kwietnia 2013

Dzień sto siedemdziesiąty drugi - Felinoterapia


Wiele osób mnie pyta - dlaczego w moim domu zagościły koty norweskie leśne (a wcześniej miałam  maine coona) a nie np. dachowce.

Wygląda jakby mi trochę odbiło? Nie chcę kota potrzebującego pomocy - tylko uparłam się na rasowca. Burżujka - już słyszałam. No nie - nie udało mi się zebrać kasy - uda mi się mam nadzieje do końca miesiąca. Zarobić tez muszę na obóz syna natychmiast...ale...
Kot w moim domu jest bardzo ważny. Bo to dopełnia jak gdyby dom. Drugi jest taki, że mój syn wymaga felinoterapii. Dwa koty sa dlatego, że lepiej sie wychowują. Są bardziej społeczne.
No ale wracając do powodów. Są one dwa.


  • alergia na sierść - jestem alergikiem - a te dwa gatunki maja podobno inną sierść  - przetestowane na mainecoonie. Dziś koty są u mnie drugi dzień i jeszcze ani razu nie kichnęłam. Więc można powiedzieć, że przetestowane tez na norwegach :). Pamiętajcie też, że nie tylko sierść kocia może być alergenem - lecz w większości przypadków to ślina kocia jest.
  • norweskie i maine coony są wyjątkowo psie i one są bohaterami felinoterapii głównie. Słyszycie o dogoterapii, o hipoterapii a jest jeszcze felinoterapia do kompletu. No jeszcze przydałyby się delfiny -ale niestety dorwać je można tylko w Szwecji i na Krymie.

Co to jest felinoterapia? Przeczytajcie tutaj :)

Kolacja - Hiszpańska (glutenowa) bułeczka z oliwkami i ziolami prowansalskimi. Nic specjalnego i odkrywczego. Ale miałam ochotę zjesc taka bułeczkę - bez niczego. Oliwki w środku wystarczają :)

piątek, 12 kwietnia 2013

środa, 10 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty dziewiąty - Ta rocznica...

Wczoraj - jak usłyszałam o tych wszystkich imprezach rocznicowych - to zaczęłam marudzić.
W zeszłym roku przez rocznicę nie mogłam normalnie dojechać do szkoły dziecka.
Pamiętam, że miałam spotkanie o 9 rano. Na godz.9 to  dojechaliśmy dopiero do szkoły.

W tym roku postanowiłam jednak wcześniej nie wychodzić z domu, bo dziecku należy się normalny sen. Pomyślałam sobie nawet, że jak będą znów zasieki to wdam się w dyskusje z policją.
Bo przecież ważniejsze jest samopoczucie żyjących ludzi... niż rocznica śmierci...

No i rano z nastawieniem bojowym wyszłam z domu. I co? I 10 minut wcześniej niż zwykle dojechałam do szkoły.

Ani barierek. Ani tłumu ludzi. Ani samochodów (pewnie ludzie wcześniej pojechali do pracy albo wybrali inną drogę).

Czy to oznacza, pomyślałam sobie, że w ludziach ta chęć celebracji się wycisza?

Mam ponad 400 osób znajomych na FB. Z różnych środowisk. I jedna osoba napisała - że przypomina, że dziś Święto Brzozy. Druga, że żal jej pani generałowej Błasik, która została zmanipulowana w tej swojej tragedii i nie wie co mówi. Więcej nikt - ale to nikt słowem się nie odezwał w tej sprawie...

No to skąd się bierze to budowanie świadomości w mediach - że przecież tyle ludzi wierzy, że to nie był wypadek? Jak tyle ludzi zobojętniałych? Nigdy tego nie zrozumiem.

A bliscy... Rozumiem to, że w człowieku istnieje coś takiego, że nawet jak ktoś umrze w szpitalu to chciałby wiedzieć jak to się naprawdę stało, dlaczego, jak można było tego uniknąć. Rozumiem to.  I wierze w to, że trudno pogodzić się z najprostsza prawdą. Ale tu potrzebna praca z psychologiem... a nie wojna polsko - ruska...

A tak naprawdę nie zrozumiem tego, że bliscy osób zmarłych w taki perfidny sposób chcą rozprzestrzeniać nienawiść na bazie tej tragedii. Konflikty budować. Ale i pomniki budować. Zamiast pomoc za ta kasę budżetową np. ludziom biednym, nieszczęśliwym... to może miało by jakiś sens... a nie zła niesienie... i zawracanie ludziom głowy i zabieranie czasu medialnego na ważne sprawy. SPRAWY LUDZI ŻYJĄCYCH. A NIE ZMARŁYCH.

Ale nikt tego nie zmieni... Za rok kolejna rocznica...

Zamiast obiadu - bo nie chude :) - Kromka pieczywa chrupkiego z pasztetową (prosto ze wsi - wiec bez żadnych syfów) i dwiema śliwkami z octu. 

wtorek, 9 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty ósmy - Pożyczkożercy

Dzieje się dzieje, więc trochę jestem opóźniona z wrzucaniem notek.

Pierwsza rzecz to taka, że już widzę światełko w tunelu jeśli chodzi o rożne moje własne kwestie biznesowe.
Jak wszystko pójdzie dobrze, to w przyszłym tygodniu pójdzie do rejestracji w sądzie Fundacja :)

Związana z tym sprawa jest taka, że nie wiedziałam, że do cholery ten proces może trwać nawet 3 miesiące. A ja nie mogę tyle czekać. Bo to radykalnie wpływa na moje wszelkie plany. Podobno są metody przyspieszenia. Ale też, żeby ona mogła prowadzić działalność, to niestety muszę mieć jakieś umocowanie do rozmów z partnerami. Nie mogę czekać 3 miesięcy. Nie dam rady. Nie mam już siły działać na stu frontach jednocześnie, bo trafię do psychiatryka. Nie dam rady też przez kolejne miesiące łapać fuch. Bo sezon wakacyjny się zbliża i ich po prostu od czerwca nie będzie. Dlatego plan był taki, że Fundacja zacznie działać w pełnym zakresie już 1 lipca.

Fatalnie się z tym czuje. Znów opanował mnie strach. Wyrzucą mnie z mieszkania. Zabiorą samochód. Boję się.

Sprawa druga i trzecia nabierają tempa - ale jeszcze żółwie jest. Ale o tym wkrótce. Cieszy mnie to bardzo. Bo wierzę w to.

Tak czy inaczej czuję się jak koń po westernie. Ale nikt nie mówił, że jest łatwo. Niby bliżej a trudniej.

Byłoby dużo łatwiej gdybym nie była pożyczalska. Człowiek jest taki głupi, że jak go stać, to nie potrafi odmawiać potrzebującym. Swoje oszczędności pożycza, żeby ktoś przeżył. Nie myśli o tym, że sam może być w kłopocie. No a jak się tak stanie. To już nie może od nikogo nic otrzymać z powrotem. Cały świat ma go gdzieś. Ale sam był głupi. Zwroty i dałyby mi ulgę. Szczególnie z obozem syna. Wściekam się, że przez moje decyzje - moje serce - dziecko mogłoby na obóz nie pojechać... Tak - dowalił mi ten obóz po głowie. Dziesięć tysiów nagle urodzić :(

Zastanawiam co pożyczkę biorący sobie myślą. Czy jak proszą o pomoc to już zakładają, że komuś innemu nie oddadzą? Nie jesteśmy bankiem - nie mamy na ludzi bata. W postaci komornika choćby. Ale to straszne, że ludzi Ci nie myślą o tym, że ja nie mam takiej sieci społecznej od której mogłabym w sytuacji skrajnej pożyczyć. I nie umiem pożyczać. Nie ważne - znów - jestem sobie sama winna.

I choć to strasznie trudne dla mnie po prostu wiem, że już nigdy nikomu w taki sposób nie pomogę - jeśli wszystko się ułoży  A ułożyć się musi.

Tak czy inaczej światełko w tunelu świeci ciągłym światłem i tego się będę trzymać.

Obiad -  Porcja pielmieni to 17 małych jak paznokieć pierożków, nadziewanych chudym z czosnkiem mięsem (zdjęcie by Justyn)



poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty siódmy - Moja wina

Jestem chora jak dostaje informacje o obozie syna. Jak co roku. Tylko dziś mam problem.

Ale wytrzeszcz oczu mi się na dłużej zatrzymuje. Bez kija proszę do mnie nie podchodzić.
A taki dobry dzień był...

I wiecie co - czuję w takich sytuacjach, jakby kurde cały świat kazał mi odpokutowywać fakt, że mam dziecko z problemem.

Trafiło Ci się to cierp i kombinuj! o! Moja wina, moja wina, moja wina... a my się kurde dziwimy czasami desperackim krokom różnych ludzi...

Tak sobie gorzko powiem.

Ale to chwila.

W piątek jadę po koty!!!! :)))))))))))))))))))))

Ale zdjęcia mi się nie chce wrzucić! Wolno mi...

Zła jestem... i smutna jednak.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty szósty - Człowiek czy zwierzę?

No  nareszcie  słoneczny  dzień...  I nad ranem te krzyczące ptaki... I nad ranem te wrzeszczące koty... Odżywamy! Idzie wiosna...

Ale jak już zaczęłam o zwierzakach... To przy tym temacie zostanę.
Bardzo lubię zwierzęta i są dla mnie ważnymi towarzyszami życia. Tak - uczą  pewnej  wrażliwości i zachowań opiekuńczych.  Istoty  żyjące.  Trzeba  mieć w sobie dużo empatii, żeby takiego domownika zrozumieć. Psy i koty to łatwizna. Ale chomik?

Jednak  uważam,  że trzeba być świadomym właścicielem zwierzaka. I tak jak   koledzy   mi   opowiadali   np.  w  Szwecji  nie  ma  zwierzaków wolno biegających  na  ulicach.   Nie  ma  tez  przepełnionych  jakiś
schronisk.  Bo  tam musisz kupić za słuszne pieniądze przyjaciela. Nie podejmiesz  decyzji  lekkomyślnie.  I nie wyrzucisz pieska za chwile z domu. Hodowca tez świadomym musisz być. Dbasz o kastracje zwierząt.

A  w  PL?  Ile  razy  czytam  ogłoszenia, że znów taki i taki człowiek dopuścił  do rozrodu swoich piesków i pisze, że jak nikt tych piesków nie  przygarnie  - to będzie musiał je uśpić. Ja pierdzielę. Jego chyba
trzeba wykastrować! Ile razy będzie to robił? Póki znajdzie takie miłe domki po apelach, to nie będzie się przejmował. Przecież uda mu się jeszcze raz... a jest taki cudowny, bo szuka tego domku. Taki dbający o te swoje zwierzątka! Poziom samozadowolenia z siebie zapewne mu wzrasta. Sic!

Na dodatek w tym kraju ie ma jeszcze standardowego chipowania zwierzaków... tych nawet kupnych z hodowli. I tych piesków zagubionych i porzuconych jest mnóstwo...

I  te  co  jakiś  czas  apele, że jakieś schronisko nie ma już kasy... i pojawiają się grupy ludzie,  którzy  zbierają  pieniądze,  żeby  uratować jakieś psy przed uśpieniem...

I wiecie co - wkurza mnie to. Ja bym pieskom i kotkom pomogła. Ale kto ludziom  pomoże?  Dlaczego  widzimy pieski. A nie widać tej pomocy dla bezdomnych  ludzi?  Dlaczego  ogłoszenie  o  schronisku  jest  bardziej propagowane niz problem w schroniskach dla ludzi - bo pękają w szwach? Albo ludziom
chorym  na alkoholizm - ale bezdomnym - nie można pomagać? Przecież to chorzy ludzie. Przecież sami się męczymy  z  rzucaniem palenia a nie potrafimy rozumieć tego, że ktoś ma dużo silniejszy nałóg? Jak po cichu sobie golną to ich na bruk trzeba wywalić? Z noclegowni... Ha! trzeba brudasa i śmierdziela potępić? Trzeba go wyeliminować? Wiem, przesadzam... ale popatrzcie na wszystkich ludzi wykluczonych...

Zatrzymajmy  się  i  pomyślmy,  im  puścimy  w  świat  kolejny  apel o zwierzątkach... Bo może trzeba zacząć najpierw od pomocy ludziom? Ale pomoc psu jest taka łatwa i przyjemna, prawda?

I  chyba tak serio, to wkurzył mnie wczoraj apel o kurze... Która znosi jajka  z  oznaczeniem  3 (hodowla klatkowa). I płacz ludzi nad ta kurą mnie zirytował. To już  niech  tak  się  nad  ta  kurą  litują to niech raz przejdą się do noclegowi,  do  bidula,  zajrzą  do jakiś biednie wyglądających ludzi, psychicznie dręczonych, fizycznie dręczonych rodzin...
Niech  się ulitują nad ludźmi, którzy niewiele lepiej wyglądają od tej kury  -  a  te  jajka z 3 na skorupce często są luksusem na który mogą sobie z rzadka pozwolić.

I niech pomyślą przez chwilę jak się czuja Ci ludzie zbierających cash żeby dziecko ich przeżyło - jak widzą te lajki pod pieskami i kurkami... i informacje o tym, że ktoś wpłacił 10 zeta na konto schroniska na pieska... a na ich koncie od tego człowieka 10 zeta nie dostaną...

Przypominam tez moja osobista prośbę tu w sprawie dawania nadziei na FB: "Fałszywa filantropia"

P.S.1 ja nie potępiam pomocy - jeśli możemy pomagajmy jednym i drugim. Nie podoba mi się zaniechanie pomocy ludziom na rzecz zwierząt.

P.S. 2 Zamiast  zdjęcia  słynna  kura  z  autentycznym  opisem (no biedna jest ta kura!) Ja dziś odpuszczam urodzinowo (syna urodziny)  i chorobowo dietę. Powracam jutro.

"Jestem kurą z chowu klatkowego .. Mieszkam w klatce tak małej , że nie mogę rozprostować skrzydła. Jestem zmuszona stać dzień i noc na podłożu z drucianej siatki, która boleśnie przecina moje stopy. Ściany klatki odrywać pióra, tworząc pęcherze krwi ,ktoe nigdy nie są leczone.Powietrze jest tak zatrute , że moje płuca amoniaku bolą, oczy palą, i myślę, że będę niewidomy. Gdy się urodziłem, mężczyzna chwycił mnie i ściął część mojego dzioba gorącym żelazem , a moi mali bracia wrzucano do worków na śmieci, do mlynka , do gazu jako bezużyteczne. Jest nasz dużo bardzo duzo , siedzimy w ciemnym baraku , nigdy nie widziałam słonca , nieba, trawy ..

Mój umysł jest czujny i moje ciało jest delikatne i powinnam mieć dużo piór . W naturze jestem towarzyskia, wesoła , . Lubie wędrować , grzebąc w ziemi w poszukiwaniu pożywienia , wygrzewać sie na słoneczku ....Ja jestem tutaj tylko rok, ale jestem już strasznie chora, samotna, bardzo cierpię .. wiem ,ze zaraz mnie zamordują bo nie mam sił znosić jajek ...a tak chciałabym życ ze swoją rodziną , i byc choc przez chwlę szczęsliwa ..

Dla ludzi: Spróbujcie mnie zrozumieć , czy tez chcielibyście tak życ jak ja i moje siostry , patrząc na śmierc swoich braci ??? Dlaczego pozwalacie zamknąć nas w obozach koncentracyjnych w obozach zagłady ?? Dlaczego ...?
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=450738595001428&set=a.182339481841342.43482.182336115175012&type=1&theater "

sobota, 6 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty piąty - Płonie samochodzik

Nie wiem kiedy ostatnio widziałam malucha - Fiata 126p.
Więc jestem zaskoczona tym, że mi się przyśnił...

A było tak. Jechaliśmy na wakacje. Podjechałam pod dom mojej babci. Maluchem. I czekałam na współpasażerów. Istotne jest to, że umówiliśmy się, że nie jedziemy z żadnymi bagażami - bo całą piątka dorosłych miała się w samochodziku zmieścić. A z bagażem raczej trudno bez żadnej przyczepy w takim pudełku podróżować.

Siedziałam i czekałam. Traciłam cierpliwość i nagle jakby ktoś - zamiast mnie - nacisnął pedał gazu do oporu w stojącym samochodzie. Rozległ się ryk silnika. Spojrzałam pod nogi. Nic tam nie było. Ale wyglądało jakby po prostu jakby pedał się gazu zablokował. Zaczęłam coś gmerać pod nogami ale wyciągnąć go nie zdołałam.

Żeż ja głupia, pomyślałam, trzeba wyłączyć silnik kluczykiem. No i z uśmiechem go przekręciłam. Ale nie spowodowało to żadnej reakcji. Silnik wył dalej. Na najwyższych obrotach.

Pomyślałam sobie, może jak zacznę nim jeździć to może coś się odblokuje. Ale niestety nie udało mi się  wrzucić na pierwszy bieg.

Wściekła wysiadłam z niego... Zastanawiając się gdzie szukać pomocy na złośliwego gada.

I gdy wysiadłam samochodzik zaczął płonąć, tak jakby był z kliszy fotograficznej... Z efektem jak na niejednym filmie, kiedy taśma pali się podczas projekcji filmu...

I obudziłam się...

Symboliczny sen?

Obiad - Kiełbasa biała zapiekana w cebuli i kapuście z 3 rzodkiewkami


piątek, 5 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty czwarty - Aaaa kotki dwa

Jestem chora - to po pierwsze.
Zastanawiam się czy na jeden dzień nie odpuścić sobie diety i zjeść porządny rosół.
Normalnie płakać mi się chce z bezsilności. Pisać mi się nic nie chce nawet. A raczej siły nie mam. Ale już, już wstaję na nogi... :)

Ale po drugie to był najdłuższy najkrótszy tydzień. Bardzo dużo się działo.
Kropka nad i był kurier, który mnie totalnie wnerwił. Wpienił mnie kurier z GSL. Co to w ogóle za popieprzony pomysł, że przyjeżdża między 8-16 dwa razy i zostawia awizo. I sobie mam teraz jechać na Grójecką do centrali po odbiór paczki. Po to wybrałam dostawę kurierem przedmiotu od dostawcy z Warszawy, żeby do cholery nigdzie nie jeździć! boszzzz.... A to miał być upatrzony prezent na urodziny syna. Na jutro. Na szczęście mam backup - ale... 

A po trzecie mogę Wam już oficjalnie powiedzieć, że za tydzień o tej samej porze będę miała dwóch nowych członków mojej familii. Dwa małe kotki. Dwa leśne norweskie. I ta myśl trzyma mnie przy życiu.
Tak, może i jestem lekkomyślna, może oszalałam, bo na ciężki już łeb biorę nową odpowiedzialność...
Ale nowego życia w domu potrzebuje... 

Spokojnej nocy...

zdjęcie z bloga mikomal.blogspot.com

czwartek, 4 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty trzeci - Najlepsza kawa i pepsi do pełna


Pewnie część z Was zna już tę historię. Bardzo mi się podoba dlatego pozwolę sobie ją przytoczyć w ten kolejny zimy dzień zimowo-wiosenny.

"Wszedłem do małej kawiarni z przyjaciółką, każde z nas zamówiło dla siebie. Gdy siadaliśmy przy stoliku, dwóch ludzi podeszło do bufetu: - "Pięć kaw, dziękuję, trzy dla nas, a dwie zawieszone". Płacą, biorą swoje trzy filiżanki i wychodzą. Pytam przyjaciółki: - "Co to są zawieszone kawy"? Ona odpowiada: - "Poczekaj, zobaczysz".

Jeszcze kilka osób weszło do kawiarni. Dwie kobiety zamówiły kawę, zapłaciły i wyszły. Następne zamówienie to siedem kaw dla trzech adwokatów: - "Trzy dla nas i cztery zawieszone". Rozważając co takiego zawieszone kawy, podziwiam piękny widok w słonecznej pogodzie. Nagle otwierają się drzwi. Mężczyzna w zniszczonym ubraniu wyglądający jak żebrak, podchodzi do kelnerki i pyta uprzejmie: - "Czy masz może zawieszoną kawę"?

To proste - ludzie płacą z góry za kawę przeznaczoną dla tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na kupienie gorącego napoju.
Tradycja zawieszonej (suspended) kawy powstała w Neapolu i rozprzestrzeniła się po całym świecie. W niektórych miejscach, oprócz zawieszonej kawy, można zamówić kanapki, a nawet pełen posiłek".

Ta historia rozgrzewa więcej niż filiżanka kawę w zimowy dzień.

Tłumaczone przez https://www.facebook.com/RuchWkurwionych
Historia z: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=157449597749633&set=pb.139188699575723.-2207520000.1365012035&type=3&theater

A, żeby nie było tak już wszystkim najlepiej, to zwróćcie uwagę na to jak spragnieni bezdomni, biedni radzą sobie w Polsce. Bez Was.

Otóż w Arkadii szukają pustych kubeczków po Pepsi. Szukają ich tez w śmietnikach. Po czym z tymi kubeczkami idą po "nalewkę do pełna" do BurgerKinga chyba... Nikt ich o nic nie pyta...

I powiedziałabym... zostawiajcie przynajmniej te kubeczki na stołach, na widoku...ale... czy ten fastfoodowy restaurator nie zakręci kureczka... bo inaczej polegnie finansowo...

I ja tych ludzi nie krytykuje - ja wręcz zła jestem na siebie, ze nie mam odwagi im zaproponowac tego hamburgera z dolewka... :(

Obiad - Wczorajszy - makaron z topserkiem i kilkoma pieczarkami

środa, 3 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty drugi - Dobry Samarytanin

Ech... Parę ciężkich stresowych chwil i znów mnie choroba dorwała.
Już nie mam siły do tego dziadostwa. Tym razem całe 39 stopni i nos jakby przewrócony od smarkania na druga stronę.

Powinnam się już przyzwyczaić i nie marudzić. Ale jak nie marudzić, jak jutro mam szkolenie na którym nieodwołalnie muszę być! Ale skoro już tak ciągle tu marudzę, to po wczorajszej historii jeszcze jedna historia - tym razem o dobrym człowieku.

Nie pamiętam dokładnie kiedy to było - wydaje mi się, że jakieś 3 lata temu. Zaczynam się bać swojej niepamięci. Ale nie jest to w tej historii istotne.

Była zima i ferie mojego dziecka, które z nim spędzałam. Plany mieliśmy wyjazdowe. Ale powaliła mnie mega mega mega grypa. Pamiętam, że bardzo byłam nieszczęśliwa z tego powodu. Moje dziecko było nieszczęśliwe i pozostawione samo sobie. Byłam w stanie wstać, zrobić coś do jedzenia i zaszyć się w kołdrę przed TV i zastygnąć bez ruchu. Każdy ruch to był ból. Ach, wtedy chyba pierwszy raz dopadła mnie tez neuralgia i nie wiedziałam co mi jest (albo jakoś w tych okolicach). Nie spałam - bo musiałam czuwać nad dzieckiem. Z jakiegoś powodu nie mogłam nikogo poprosić o pomoc - ach! chyba wiem! wtedy urodził się mój bratanek! Więc milczałam. (No to teraz mama mnie w weekend objedzie! aaaaaa....)

To trwało już dwa dni i zabrakło mi jedzenia.

Zakupy zamawiałam przez internet - więc nie było z tym problemu. Przyjechał do mnie pan kurier. Lat w okolicach 60. Odebrałam towar. Zapłaciłam za zakupy i prawdę mówiąc chyba nie wyglądałam najlepiej, bo i ledwo żywa jak i chyba rozbeczana.
I pan się z przerażeniem w oczach zapytał, czy czegoś mi nie potrzeba... A ja odpowiedziałam, że przecież mam wszystko - właśnie pan mi przywiózł. U lekarza pani była - zapytał. Ja na to, że nie, ale mam aspirynę i witaminę c i dam sobie radę i dziękuje. I do widzenia. W sumie nieładnie go potraktowałam.
Nawet nie rozpakowałam wszystkiego tylko poszłam znów przed TV. Aaaaa.... jeszcze pamiętam, że byłam tak chora, że puszczałam irytujące mnie wedding tv, żeby nie spać...

Po jakiejś pół godzinie jakiś czort dzwonił domofonem. No i zwlekłam się otworzyć...

A tu niespodzianka - nie diabeł lecz anioł w postaci pana kuriera.
Pan ten przyczłapał się do mnie z całym workiem leków.
Byłam w szoku - dał mi i wyszedł. Słowa nie zdążyłam powiedzieć.

A on mnie uratował. Bo parę godzin później czułam się już lepiej. A następnego dnia ćwierkałam jak skowronek wiosną.

Później pana odnalazłam - i nie chciał ode mnie wziąć nawet złotówki. A to pewnie było koło 100 zł. A tam przecież nie zarabia się nie wiadomo ile. Zrobił to bezinteresownie. Czasami jeszcze przywozi do mnie zakupy. Uśmiechamy się tylko.

To był dobry Samarytanin. Z krwi i kości.

Jako kolacja - kawałek ciasta bez cukru i glutenu - marchewkowego. Pofolgowałam sobie. Ale już więcej nie będę. Próba była przed urodzinami mojego syna - bo na urodziny powinien być tort bez glutenu i cukru i wymyśliłam sobie, że może być zamiast biszkoptu ciasto marchewkowe... ale czym przekładane? 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Dzień sto sześdziesiąty pierwszy - Bajka o sponsorze

Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga... chodź opowiem Ci bajeczkę, bajka będzie długa...

Opowiadałam tu już wielokrotnie, że czasami zdarza się, że pracuje w jakimś miejscu publicznym. Praca moja przez ostatnie miesiące polega albo na pisaniu albo na analizowaniu i planowaniu w tym tworzeniu tabelek i dokumentacji albo prowadzeniu szkoleń. Wszystko to wymaga dużej ilości pracy na komputerze.

Gdy wpadam w rytm to czasami kilka godzin potrafię spędzić przy jednej kawie - wkurzając zapewne właścicieli lokali - ale zapominam o bożym świecie - i jak ktoś do mnie nie podejdzie, to zapomnę o tym, że trzeba coś zamówić.  Bywa tak, że wpadam też coworkingowych miejsc w Warszawie. Ale czasami mi nie jest po drodze. Lubie tam pracować. Ale nie zawsze też mam ochotę gdzieś jechać. Wole się gdzieś bliżej przejść...

W zeszłym tygodniu będąc w wirze pracy, siedziałam w lokalnej niewielkiej kafejce - gdzie miejsc jest jak kot napłakał. I podeszła do mnie pani i zapytała czy może się dosiąść. Pani na pierwszy rzut oka po 50. Tylko na kawę. Rozejrzałam się - miejsc w sumie nie było - a przy innych prawie pustych stolikach siedzieli panowie. W sumie nie miałam z tym problemu i zrozumiałam, że mogłaby mieć ona kłopot próbując dosiąść się do innych facetów. Zaprosiłam ja i usiłowałam zając się pracą.

Pani jednak uważała, że uprzejmie jest mnie zapytać jak się czuję. Zdziwiona jeszcze bardziej, odpowiedziałam, że dobrze, ale "niech pani wybaczy, trochę jestem zajęta i zaraz stracę wenę". No i w tym momencie straciłam. Zamknęłam notebooka i stwierdziłam  że ok, w takim razie sobie odpocznę, zamówię herbatę i porozmawiam. Wszak ludzi potrzebuje.

Okazało się, że pani mnie już zna. Że wielokrotnie mnie widziała. Że wpada tu tylko na espresso i po ciasto na deser do obiadu. I zauważyła mnie siedzącą i często śmiejącą się do komputera. Zaskoczyła mnie tym stwierdzeniem, bo wydaje mi się, że strasznie pracując się marszczę. Zapytała mnie dalej czym się zajmuje. tajemnica to nie jest, a może i się przyda, więc jej w skrócie powiedziałam. Wspomniałam, że właśnie miałam tego własnie dnia dostałam propozycje zrobienia wywiadu, którego nie przeprowadzę i dostanę tylko notatki od kogoś. I, że właściwie muszę ładnie odpisać, że takimi fuchami to nie jestem zainteresowana, bo przecież to nie będzie żaden wywiad. Tylko copy paste nie mojej rozmowy. Ale, że jednak się trochę łamię bo to kasa.

A pani mi na to odpowiada, że ona rozumie, że człowiek czasami się łamie dla kasy - bo ona to wszystkie swoje zasady złamała dla kasy. Ale złamała je po to, żeby odkryć, że są inne zasady, równie dobre. I, że trzeba umieć być szczęśliwym - i ona szczęście odnalazła. I ona ma sponsora.

Nie wiem jak to wyglądało z jej perspektywy. Ja chyba zbladłam. Bo oczywiście przyszło mi do głowy jedno. W jednej chwili też moje ja walnęło mnie w łeb. Halo! Nic nie wiesz a już oceniasz?

Wyrwało mi się przez mój niepoprawny czasami jęzor - na szczęście szeptem:
"- Ale jak to? To pani jest prostytutką?"

Pani się uśmiechnęła. "-Nie proszę pani - łamanie zasad nie oznacza łamania kręgosłupa moralnego - a sponsoring nie oznacza kurestwa" - mocno mi pani odpowiedziała.

I historia jest taka. Pani ta moi drodzy pochodzi z rodziny o dość twardych zasadach katolickich. Rodzina oficerska. Pani chodziła do szkoły żeńskiej. Nieopodal. Po szkole nie wyfrunęła z domu rodzinnego lecz starannie za głosem rodziców skończyła wyższą szkołę dająca jej zacny zawód.

Poświęciła się pracy. Zakochiwała się bez pamięci. Ale zawsze było coś nie tak - nie imprezowała a to nie mogła się spotykać z kimś u siebie, a to ten ktoś mieszkał z sublokatorami, a to koleżanka jej odbiła potencjalnego narzeczonego a to wybranek okazywał się kłamcą. Nie czuła potrzeby odejścia z domu. Bo wierzyła w to, że w jej wielopokoleniowym domu, kolejne pokolenie tez może funkcjonować.
I nagle została sama bez rodziców. Rodzeństwo się rozjechało po świecie jeszcze w czasie stanu wojennego.    Mężczyźni Ci fajniejsi poukładali sobie życie. A Ci nie fajni robili same problemy. Finansowe. Na dzieci zrobiło się za późno. Poczuła się źle i zaczęła popadać w depresję. W jej zawodzie depresja uniemożliwiła jej pracę - wystawiła dom po rodzicach na sprzedaż. Depresję, którą zaczęła leczyć alkoholem w knajpach. Ale na szczęście w nieszczęściu w tych lepszych niż gorszych. I zawsze w obstawie znajomych.

I w takim jednym miejscu mężczyznę w tym mniej więcej samym wieku. Ona wyszła z knajpy i nierównym krokiem powędrowała do samochodu. Swojego. On widział sytuację stojąc na zewnątrz i paląc papierosa. I zorientował się co ona chce zrobić. Później dowiedziała się, że on kogoś z jej znajomych znał. Ze mu wpadła w oko... itp itd. W każdym razie - ona tego nie pamięta - wyciągnął ja z samochodu i zapytał czy ma wezwać policję - a może lepiej jak sam ja zawiezie na Kolską. Krzyczała podobno, że nie. Ona tego nie pamięta. Pamięta za to to, że znalazła się u siebie w domu bez dokumentów, pieniędzy i kluczyków do samochodu. Ale za to z kartką na stole, że ma tu i tu zadzwonić...

Ja w to nie mogę do teraz uwierzyć. Ale facet się z nią spotkał i powiedział, że wie jak wygląda jej życie. I opowiedział swoje. Podobna historia - z tym, że w jego przypadku nie powodem była rodzina tego, że jest sam, tylko, że z powodu przebytej choroby nie mógł sprawić satysfakcji kobiecie. Sprawdziłam to w google.  To prawda.  Zapytał ja czego jej brakuje w życiu...

No i zawarli pakt. Bez miłości i bajek. On jest jej sponsorem. Mieszkają razem. Oddzielnie ale razem. Mają też swoje oddzielne mieszkania (on nie dopuścił do sprzedaży jej domu). Ona ma dzieci - w fundacji, której on jest głównym sponsorem. Ze swojej pracy zawodowej zrezygnowała - ludzie myślą, że dostała jakiś spadek. Ale nikt nie wie, że ich coś łączy. A łączy ich to, że tęsknią do siebie - do swojego wspólnego domu, do rozmów, do wspólnych posiłków, do wspólnego stołu. Ona mówi, że jest szczęśliwa.

Zapytałam ją - ale mówisz o nim sponsor - a ona na to, bo sponsoruje mi moje szczęście a nie utrzymuje go. Ja też jestem jego sponsorem. Mimo tego, że nie daje mu pieniędzy. To daje mu siebie jako opiekunkę ogniska domowego. I słucham. I piorę. I gotuje. Ja też sponsoruje mu jego szczęście - na tyle tylko ile w jego mniemaniu i w jego sytuacji człowiek może być szczęśliwy.

I nawet jeśli w to trudno uwierzyć. Bo mi trudno uwierzyć. To tak czy inaczej to ładna bajka na dobranoc.

Jednak sprawdziłam sobie w googlach czy istnieje ona i on. Zresztą od razu przy niej. Ona i on tak. I firmy się zgadzają. I to, że jego firma sponsoruje jej fundacje też. Są. Ale nie razem.  To tajemnica przecież...

Pssss.... iskierka zgasła...  

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Dzień sto sześćdziesiąty - Jutro na niebiesko

Wracam, już wracam. Do codzienności. Poprzednie notki mam - wrzucę je może jeszcze dziś, choć starałam się nie myśleć o komputerze :)))) Przyzwyczajenie jednak robi swoje.

Ale teraz wrzucam ten tekst, bo to ważne dla całego społeczeństwa.
Bo jutro już jutro będzie niebiesko! Nawet gmach Sejmu i Kancelaria Premiera będą niebieskie :)

To dobra akcja. Ma na celu podnoszenie świadomości społecznej na temat dziecięcego autyzmu.


Ciekawe jest to, że został uchwalony ten dzień przez ONZ w 2007 roku z inicjatywy małżonki emira Kataru.

W swoim przesłaniu z 2 kwietnia 2012 sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych podkreślił, że:
Coroczne obchody Światowego Dnia Wiedzy na temat Autyzmu mają zachęcić do podejmowania takich działań i zwrócić uwagę na niedopuszczalną dyskryminację, nadużycia i izolację, jakich doświadczają ludzie dotknięci autyzmem i ich najbliżsi. Jak podkreśla Konwencja Praw Osób Niepełnosprawnych, osoby z autyzmem są równe wobec prawa i przysługują im wszystkie prawa człowieka i podstawowe wolności.
Więc moi Drodzy pomyślcie jutro szczególnie ciepło o autystach i pamiętajcie, że już u jednego dziecka na 
sto dzieci diagnozuje się autyzm.  To bardzo złe statystyki. Autyści żyją wśród nas!

Żródło: Autism Speaks