piątek, 31 maja 2013

Dzień dwieście dwudziesty - Alergia czy choroba zakaźna?

Wieczór zaczął się niewinnie. Poszłam z synem na spacer. I tak w trakcie spaceru popatrzyłam na jego ręke i zdziwiłam się, że aż tak pogryzł go jakiś komar.
Poprzedniego dnia dzieciak mi zaczął pokasływać. Dałam mu Flegaminę, bo nie radził sobie z odkasływaniem.  A wieczorem miał gorączkę. Ale też tego dnia podrapała go koleżanka w szkole i znając go pomyślałam sobie, że to przez emocje.
Jednak cały dzień nie działo się nic niepokojącego.
Po powrocie do domu nie chciał nic jeść i był markotny. No to wysłałam go do łóżka. Przebrał się w piżamę, położył... ale nie mógł usnąć. Zrobiła się już prawie północ i wreszcie postanowiłam się z nim położyć. I gdy tak leżeliśmy zaczął się potwornie drapać po plecach i po rękach.
Pomyślałam sobie, że może się spocił i zaczęłam mu zmieniać górę od piżamy. I prawie zaniemówiłam. Całe plecy były pokryte jakby tysiącami ugryzień po komarach zlanych w jedna całość. Wyglądało to strasznie.

A to długi weekend. Nie ma do kogo zadzwonić. No to telefon na pogotowie. Co robić. Byłam prawie pewna, że to szkarlatyna czyli paciorkowiec. I wiem, że w takiej sytuacji natychmiast trzeba podać antybiotyk... bo może skończyć się tragicznie... No ale rozmowa z panem lekarzem była dość żałosna. Zapytał czy ma temperaturą – a nie miał. No to nie ma zagrożenia życia i trzeba dziecku podać wapno. A rano jak się nic nie poprawi to proszę przyjechać do lekarza.  Ale dla świętego spokoju dał mi inny nr dyżurny do pediatry. Drugi lekarz uznał, że na dwoje babka wróżyła – albo to jest reakcja na Flegaminę, albo szkarlatyna odranna (po podrapaniu dziecka) ale wygląda na to, że jest dziwna skoro tylko na plecach i rękach...więc nie panikować... Nie panikować, śmieszne...

Nie przespałam całej nocy. Oczywiście wapna nie miałam tylko polopiryne z dodatkowym wapnem. Pojechałam do apteki dyzurnej, ale już jak dotarłam o 4 nad ranem, to dziecko spało...

A rano na plecach nie było śladu – za to na kolanach i stopach... Po kilku godzinach na twarzy i głowie... przemieszczała się...

Na szczęście kolega lekarz mnie uspokoił twierdzac, że to może być rodzaj pokrzywki... alergia na coś – ugryzienie meszek, jakiegos robaka albo po prostu po zjedzeniu czegoś... np. Flegaminy...

I wszystko byłoby super... ale dziś to ja jestem cała w bąblach... okropnie swędzących – na brzuchu, rękach, szyi... I czuje jakbym miała stan podgorączkowy... Ale poczekam... bo wiadomo – dzieciak ubezpieczony – a mama nie... Miałam zrobić zdjęcie – ale Wam daruje... to wygląda okropnie!

czwartek, 30 maja 2013

Dzień dwieście dziewiętnasty - Uprawa roślin

Człek sobie chce upiększyc świat. Sadząc roslinki. W skrzyneczkę. Ale te roślinki (przypominam moje balkonowe badyle) nijak w tej skrzynce nie chca rosnąć. Więc człek sobie chce ułatwić życie. Kupuje ziarenka na srajtaśmie. Za 0,99 gr na dodatek - więc juz za ta cene mozna się spodziewać porażki.

Ale nie - uparłam się. Rozgrzebałam ziemię w skrzynce widelcem. Powciskałam srajtaśmę w ziemie i ucieszona podlałam to co niby zasadziłam.

I dopiero po chwili popatrzyłam z ciekawoscia na torebkę, żeby dowiedziec się kiedy to coś wykiełkuje...

No i co? Okazało się, że ta taśma była podzielona na trzy części. Każda z nich to inna wysokość rośliny. Pomijam fakt, że na wcisnieciu sadzenie nie polegało...

Człowiek sobie chciał polepszyć życie...a wyszło jak zwykle... będzie bałagan albo nic nie będzie...


środa, 29 maja 2013

Dzień dwieście osiemnasty - Przegląd

Przeglądy samochodowe mnie przerażają. Zawsze nie idzie jak po maśle.
Muszę je robić w Autoryzowanym Serwisie w związku z tym czuję się zawsze jakby mnie ktos obrobił z kasy. Nie rozumiem tego – dlaczego sam przegląd – no dobra z wymiana oleju – kosztuje 1400 zł. Inaczej mówiąc co 15 tys km człowiek musi zacisnąć pasa. Do tego jeszcze rocznie trzeba wywalić 4 tysie na ubezpieczenie. Jest po prostu świetnie. A ja muszę mieć samochód. Nie ma innej możliwości. Załamka na całego. Choćby dlatego, że nie miałam całej kasy. I zastanawiałam się o ile mogę przekroczyć limit km, żeby nie stracić tej gwarancji (nie zdenerwować banku, bo mnie to jakoś ta gwarancja nie rusza).

Tak już załamana jeszcze wczoraj znalazłam na zadupiu Warszawy inny warsztat z autoryzacją. Jakaś promocja . O jakieś 450 zł taniej. Po poranku w sądach udałam się „radośnie” na to zadupie - oczywiście z przygodami, bo są dwie takie same ulice w obrębie Warszawy i google chciał mnie wysłać na manowce. Przypomniało mi się jak kiedyś – pierwszy raz - jechałam do kolegi do Józefowa i nie dopytałam się dokładnie gdzie to jest – pewna, że mnie google dobrze poprowadzą... i prowadziły na druga stronę Warszawy.

Ale wracając do tematu. Dojechałam jakoś.
Z miejsca poinformowałam pana, że mam dokładnie tyle pieniędzy ile kosztuje przegląd podstawowy. I nie będę mieć więcej. Więc proszę mi nie zmieniać klocków i innych pierduł.
Pan nie odpuszczał... i pyta czy może klimę mi wyczyścić. A może jednak przeglad dodatkowo blachy?  A ja na to zapytałam czy samochód bez tego czyszczenia czy przeglądu będzie jeszcze jeździł...

Facet otworzył oczy. Ale chyba się obraził, bo poinformował mnie, że przegląd będzie trwał nie godzinę (jak w tym droższym ASO) ale trzy...

No genialnie. I tak jak ten dupek posiedziałam sobie trzy godziny. Mogłabym popracować oczywiście, ale jak fujara na dodatek nie wzięłam ze sobą ładowarki do lapka. Strata czasu. No ale co – chytry dwa razy traci. No nie straciłam na szczęście nic poza czasem – ale jak dla mnie to olbrzymie poświęcenie takie siedzenie bezczynne. A na spacer po okolicach bałam się pójść. Jakieś straszne to zadupie.

wtorek, 28 maja 2013

Dzień dwieście siedemnasty - Wpływ pogody

Wczorajszy dzień mnie zaskoczył.
Nie spodziewałam się aż tak wielu ciepłych słów.
Ludzie widzą mnie zupełnie inaczej, niż sama się widzę...
Nie mogę ich zawieść...
Dziękuje...

Ale dziś jest dziś... Ta mżawka przez cały dzień mnie lekko dobiła.
Musze odnotować, że w taki deszczowy dzień nie należy załatwiać żadnych spraw urzędowych.
Oczywiście sama jestem sobie winna niezadowoleniu bo nie mam parasola. Może gdzies mam, ale jakoś tak zwykle udawało mi się podjeżdżać pod wejścia do budynków. I parasol nie był mi zbyt potrzebny. Dziś było inaczej. Wyglądałam jak zmokła kura – na dodatek deszcz rozmazał mi makijaż, więc wyglądałam zapewne co najmniej dziwnie. Może to spowodowało, ze patrzyli na mnie jak na dziwaczkę – Ci urzędnicy.
I ani urzędnicy nie kumali tego co do nich mówiłam ani ja nie kumałam tego co oni do mnie mówili. Poddałam się. Jutro muszę przejść ta samą drogę.

Ale pewnie nie musiałabym tak się irytować i gadać z nimi, gdyby informacje na stronach urzędów byłyby zwięzłe i spójne. Mam wrażenie, że tym co zlecano pisanie tych tekstów – otrzymywali wynagrodzenie za wierszówkę. Czyli im więcej niż lepiej. Więc zamiast żołnierskich słów mamy wypracowania, z których konkrety nie wynikają. Jakby taki urzędnik napisał mało a konkretnie, to pewnie powiedzieliby mu, że jest leniwy, albo, że skoro wszystko jest tak proste, to urzędnik nie jest potrzebny :)

W każdym razie nie idzie nic zrozumieć.

Ach, a na dodatek biegając po wodzie w pantoflach z flauszu - butki mi się rozklapciały... i raczej z nich nic nie będzie. Smutne to...
Oby tylko nie dorwało mnie żadne przeziębienie... przez mokre nogi...

A zdjęcia nie będzie - bo dziś na głodówce jestem :) a telefon tez się zbuntował :(

poniedziałek, 27 maja 2013

Dzień dwieście szesnasty - Pytanie egzystencjalne

Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i całą resztę (wg "Autostopem przez galaktykę" -  Douglasa Adamsa)  zostało zadane przez wybitnie inteligentne istoty z innego wymiaru (znane ludziom jako Myszy) bardzo skomplikowanemu i wielkiemu komputerowi, skonstruowanemu wyłącznie na tę okazję - o nazwie Głęboka Myśl. Po siedmiu i pół milionach lat skomplikowanych obliczeń Głęboka Myśl udzielił odpowiedzi, dotyczącej Życia, Wszechświata i Całej Reszty.

Brzmiała ona 42.

Odpowiedź ta oczywiście nie usatysfakcjonowała Myszy. Głęboka Myśl poradził im wtedy, by znalazły Pytanie. Wymagało to skonstruowania kolejnej maszyny, o wiele bardziej skomplikowanej. I tak powstała Ziemia wraz z jej mieszkańcami.

Więc mimo, że dziś przekręcam kolejną kartkę w kalendarzu i widzę przed sobą liczbę 42, nie będę się dziś martwić i zastanawiać nad swoim tak szybko upływającym życiem. Nad tym co za mną a co przede mną...

Przede mną moje życie, które muszę przeżyć dobrze... a jak mi idzie o tym będziecie czytać :)

Każdy kolejny rok to jak napisany numer na piasku, przychodzi fala i go zmywa, żeby można było napisać kolejna liczbę... Oby ich było jak najwięcej :)

Ściskam Was wszystkich gorąco!




niedziela, 26 maja 2013

Dzień dwieście piętnasty - Dzień Mamy

Dziś od rana jestem wzruszona ciasteczkami upieczonymi w szkole przez mojego syna:
- łoś, serduszko, ptaszek i jeż...

Dlatego nie będę dziś zajmować się pisaniem - tylko będę wieczór spędzać w spokoju z synem...

A wszystkim dzieciom i mamom - a w szczególności swojemu synowi  - dedykuje...:


sobota, 25 maja 2013

Dzień dwieście czternasty - Słowa na pokaz

Pogoda barowa, więc w taki dzień jak zwykle w głowie mam wiele przemyśleń i obserwacji.

Inaczej mówiąc - wisielczy humor.

I tak sobie patrzyłam dziś na tych ludzi, których mijałam w deszczowej atmosferze. I kolejna "oczywista oczywistość" mi się objawiła.

Trochę już lat chodzę po tej ziemi i coraz bardziej się utwierdzam, że ludzie dużo mówiący są najmniej prawdomówni.
Kiedy ktoś jest obok mnie - chodzi mi o znajomych - i nic nie mówi, nic nie obiecuje, nie podnosi na duchu... to okazuje się, ze najbardziej mi pomaga, najbardziej wspiera mnie, że mu na mnie zależy...

A tacy co mówią: zawsze będę przy Tobie, nigdy Cię nie skrzywdzę, zależy mi na Tobie, pomogę Ci, zadzwoń - to natychmiast się pojawię, zadzwoń - to dam Ci coś do roboty, jestem twoim przyjacielem czy przyjaciółką, zawsze możesz na mnie liczyć.... itp itd... zawsze ale to zawsze mnie zawodzą. Zawsze okazuje się, że generalnie jestem niepotrzebnym shitem - albo potrzebnym po coś - ale nie wiem po co...

Mam wrażenie - patrząc na ludzi obok - że to nie tylko słowa - ale i gesty sa istotne... Ci ludzie, którzy kiedys przy każdej okazje tulili się, całowali, celebrowali swoje uczucia, mówił co chwile słowa o miłości - dziś juz nie sa ze sobą... a rozstania często były wielką wojna... opłaconą niejedna łzą... i nieszczęściem jednej strony...

Czyli co - okazuje się, że lepiej nic nie okazywać i nic nie mówić - bo prawda i miłość i dobro w czynach się zapisuje... nie w tym co jest na pokaz...

To tak jak miłość - dziecka. Zobaczcie - małe dzieci, które nie mówią - potrafią okazać miłość - ta bezinteresowną w taki sposób jak dorosły pewnie nie potrafi... Wystarczy spojrzeć na dziecko i mamę idących razem...

Miejcie to na uwadze...

A to dietetyczny wbrew pozorom placek z ananasem i brzoskwinią... tak z okazji dnia matki dla ukochanego synka





piątek, 24 maja 2013

Dzień dwieście trzynasty - Koniec z siatką :)

Osiatkowanie balkonu zakończone.

Niestety musiałam poprosić o pomoc z wierceniem otworów górnych. Resztę roboty zrobiłam sama i jestem z siebie dumna jak paw :). Siatkę zakładałam nocą - żeby nie widzieć przestrzeni poniżej - mam niestety lęk wysokości. Oświetlałam balkon lampka i po prostu nie widziałam tego co poza obszarem balkonu sie znajduje. Mam trochę odrapane łapy. Złamałam kilka paznokci. Ale jest!

Koszt ok. 180 zł z zakupem siatki i drabiny i dodatkowych haczyków. Ze względu jednak na strach nie zdobyłam nowego fachu... alpinisty ze mnie tez nie będzie... :)

Teraz spokojnie mogę pozostawiać otwarty balkon - choć koty jak to koty jakoś specjalnie nim zainteresowane jeszcze nie są. Pewnie dlatego, że odgrodziłam je od gzymsu - i nie maja - poza stołem i suszarką na pranie - miejsca na siedzenie na wysokościach i obserwowanie świata. 

No ale kolejna robota domowa zakończona sukcesem i nareszcie czuje krążące powietrze w mieszkaniu :)

Idę sobie posiedzieć...



czwartek, 23 maja 2013

Dzień dwieście dwunasty - Tradycyjne pisanie szkodliwe dla zdrowia

Miałam dziś do wypełnienia 24 rubryk - długopisem. 24 uzasadnienia przyznania pewnej punktacji do napisania. Drobnym pismem, bo rubryki niewielkie a ważność uzasadnienia istotna i wymagała dużo treści.
Wiedziałam co napisać, ale z braku miejsca musiałam najpierw napisać teksty w brudnopisie.

Miałam na to niewiele czasu. Ale nie miałam straszny opór.  Ręka mnie bolała od samego myślenia.
Od kilkunastu lat - nawet notatki na spotkaniach pisałam na kompie. Jedyne co pisałam długopisem - to jakąś drobnostkę. Zdanie do szkoły. No i podpisywałam się długopisem - no ale to zygzak nie czytelne pismo.

Moje mięśnie i ścięgna i kości odzwyczaiły się od pisania długopisem. To boli. Bardzo boli.

Kolacja - Krążki ryżowe z wędliną i garścią sałaty

środa, 22 maja 2013

Dzień dwieście jedenasty - Boję się burzy


Boje się burzy. Moja fobia.
Bardzo lubie ja za to oglądać. Lubię jak chmury kształtują nieprawdopodobne obrazy. Lubię kiedy widać power natury. Lubie fotograficzne błyski piorunów. Nawet grzmoty lubię.
Ale samej burzy się przeraźliwie boję. Chyba 13 lat temu walnął mi piorun w samochód. To było straszne zdarzenie. Ogłuchłam na chwilę. Samochód stanął w miejscu. Wszystko się wyłączyło. Wtedy poczułam palec boży. Nie ma dnia ani godziny... od tamtej pory to mam fobię.

Jak jestem na wsi z dzieckiem, to gdy tylko zobaczę zagrożenie burzowe, to za diabła się nie rusze na jakiś spacer. Burza przychodzi tak nagle często... i co ja miałabym zrobić z dzieckiem np. w lesie?

W domku jak jestem tez wpadam w panikę – niestety całej elektryki nie mogę wyłączyć, ale komórka, komp, tv, wszystko co się da wywalam z wtyczek. To korki które mogę wyłączyć – wyłączam... tak jestem panikarą... i wiem, że część tych zabiegów jest bezsensowna...

Dziś kiedy podjechałam pod biurowiec gdzie miałam wejść – rozpętała się burza. Faktem jest to, że po przeżyciu tego wydarzenia w samochodzie – wiem, że jest to najbezpieczniejsze miejsce (kiedyś się o tym uczyłam, ale teraz jest to poparte doświadczeniem). I choć do wejścia do biura było niewiele metrów nie byłam w stanie. Zadzwoniłam, że się spóźnię na spotkanie...

W takich chwilach jeszcze na dodatek panicznie boje się o dzieciaka – choć umysł mówi, że przecież jest w domu... taka fobia...

Ale do tego wszystkiego irytuje mnie, że podczas burzy to i często komórki nie działają. Jak komórki nie działają to i terminale płatności. A w sklepach nie znoszę piszczących bramek i tego, że nie mogę normalnie zapłacić. Kiedyś to nie był problem, bo zawsze miałam jakiś na karcie cash – teraz różnie bywa –  więc dochodzi do tego jeszcze strach – o rety – a może się rozpędziłam :))))

Więc dziś po akcji burzowej musiałam wpaść do sklepu po chleb – i co i a) zapiszczała bramka, b) terminal nie działał. A do tego jak chciałam jeszcze chwilę przed powrotem do domu popracować to okazało się, że w całym centrum handlowym nie działa net... bo burza. Bo nisko chmury i takie tam...

Człowiek jest w dzisiejszych czasach niewolnikiem technologii... Słabe to uczucie. Ja chcę na wieś!

Strach się bać - zdjęcie by Justyna Kretowicz

wtorek, 21 maja 2013

Dzień dwieście dziesiąty - Śmieci jeszcze raz

Już o tym pisałam raz. Wówczas to było zdziwienie i plotki z dozorcą. Ale miałam przeczytać to i owo o śmieciach. Jednak nie miałam ostatnio ochoty ani czasu na przyjrzenie się ustawie śmieciowej i dziś mnie wreszcie to dopadło. Dopadł mnie formularz. Na wsi nie mam z nim  problemu.

Ale w W-wie. Czy ktoś może mi wreszcie powiedzieć z jakiego powodu Urząd Gminy poprzez Spółdzielnie chce ode mnie moje i innych lokatorów ze mną zamieszkałych dane osobowe czyli  imię i  nazwisko i  pesel.

A nie wystarczy im?:

  • że deklaruje ilość osób zamieszkałych osób
  • jestem tu zameldowana i gmina i tak ma wgląd do moich danych osobowych


Poza tym, żeby było śmieszniej nie proszą o deklaracje czy chcę śmieci selektywnie zbierać - tylko wciskają do podpisania treść, że je będę selektywnie zbierać... i że jak nie będę to mnie ukarzą. Czyli jak się pomylę i do worka, gdzie wrzuca się papier - ale także np. jednorazowe długopisy - zatłuszczony papier - to  mi wlepią karę? Czyli musza jednak grzebać w śmieciach? na to pytanie otrzymałam radosna odpowiedź, że będą metkowane worki... no ale chyba się pani pomyliła, bo chyba nie w blokach :)

Komedia...

Jak powiedziałam pani, że jak nie wiem nic to nie podam danych osobowych (tym bardziej, że nie ma reguły, że wyrażam zgody na ich przetwarzanie w celu realizacji usługi) i nie chce zbierać selektywnie, wiec nie podpisze papierów - to ona na mnie napadła, że cały blok będzie za mnie cierpiał...
bo będzie płacił wyższe stawki... bardzo zabawne, myślałam  że już nie ma w tym kraju odpowiedzialności zbiorowej...
Wczorajsza kolacja i dzisiejsze śniadanie - niestety z zwykłym pieczywem :( hummus polany oliwą 

poniedziałek, 20 maja 2013

Dzień dwieście dziewiąty - Żrące bestie

Strasznie ciężki dziś miałam dzień.
Ale nie chodzi o pracę.

Chodzi o komarzyska!
Jestem tak pocięta jak nie wiem - jak paliłam to mnie te bestie tak nie żarły :PPPPPP
I cały czas mnie coś swędziało...
Skupić się nie mogłam na niczym...

I koleżanka wrzuciła to co poniżej. Myślicie, że zadziała?
Dobranoc...


niedziela, 19 maja 2013

Dzień dwieście ósmy - Pracowita niedziela

Cały dzień: regulaminy, statuty, prezentacje, biznes plany...

A na koniec dnia mam wrażenie, że to wszystko o kant d... potłuc.

I jeszcze dzieciak w domu cały dzień przesiedział. Taki piękny dzień.

Jak w przeciągu dwóch tygodni się nic nie zmieni, nie poprawi, nie przyspieszy, nie wróci to co inni mi są winni to nie wiem co zrobię...

Wkurza mnie to strasznie, że w tym świecie ludzie ludziom gotują taki los... dużo mówią o sobie i swoich uczuciach, często opowiadają o tym, że chętnie pomogą, obiecują się wywiązywać ze swoich zobowiązań  przysięgają swoja lojalność, a w ogóle to terminy, to są u nich priorytetem a na koniec końców człowiek zostaje sam...

Dopóki mu się nie zacznie powodzić... bo w tedy każdy mu w tyłek wchodzi... Albo wręcz przeciwnie - bo ludzie lubią komuś dokopać, żeby mu się nie udało.

Oczywiście generalizuje. Ale tych prawdziwych ludzi, to na palcach 2 rąk mogę policzyć.

Tak - zdecydowanie tego nauczyłam się przez ten rok. Nie wierzyć.

sobota, 18 maja 2013

Dzień dwieście siódmy - Sobota - imieniny kota

Imieniny, imieniny to i prezent od kota musi być...

Od początku pobytu kotów w moim domu pojawiały się co jakiś czas niespodzianki.
Wyglądało jednak to tak, jakby któryś z kociaków w ferworze zabawy sie po prostu zapomniał...

Parę dni temu, pani pracująca z moim synem zamknęła drzwi do pokoju przed nosem kotów i od tego momentu zaczęły się niespodzianki pojawiać z większa częstotliwością - ale to zazwyczaj działo się nocą.
Wreszcie jako detektyw spostrzegłam, które to kocię rozrabia... Bazyl! Kazik, który nawet przy jedzeniu ma idealny porządek, grzecznie się zachowywał.

Zaczęłam Bazyla zaprowadzać do kuwety, drapać z nim w żwirek łapkami... I nic.
I dziś rano obudziłam się. I zobaczyłam shit na mojej osobistej kołdrze.
Wstałam i wdepnęłam stopą w drugie shit.

Pod stołem w dziecka pokoju odnalazłam kolejne shit i wielka już prawie sucha plamę obok kuwety.
Na szczęście kotki są jeszcze niedojrzałe - i mocz nie śmierdzi jak u starszego kota - i da się sprać zapach.

Załamałam się. Poczytałam trochę na forach i zastanowiłam się czy nie jest problemem żwirek. Może nie odpowiada mu ten, który jest. Czytałam tez, żeby kotom wrzucić kocimietke  - ale nie... jakoś ten pomysł mi się nie spodobał.

Podjechałam do pobliskiego sklepu i kupiłam żwirek innego rodzaju. Wymieniłam go. I cud się stał. Kot wlazł do kuwety grzecznie. Do czasu...

Bo przyuważyłam, że Kazik tym razem sobie poszedł do wanny i tam załatwił swoje potrzeby.

Totalnie załamana pomyślałam, że na to wygląda, ze jeden kot lubi jeden żwirek, a drugi inny.
Nie mogę mieć dwóch kuwet.

Na szczęście wpadłam na pomysł, żeby dosypać resztkę tego pierwszego żwirku do kuwety - inaczej mówiąc wymieszałam jeden żwirek z drugim....

I odpukać, jak na razie koty wchodzą regularnie do kuwety...

Oby już nie było niespodzianek :)

Maj i imieniny - to musi być bez - bałam się, że koty nie pozwolą mu stać...ale nie są nim zainteresowane:)


piątek, 17 maja 2013

Dzień dwieście szósty - Wybaczanie

Miałam dziś napisać o A. Jolie bo temat mnie ruszył, ale zmieniłam zdanie.
Bo na tapecie pojawił się dziś temat Jakuba Ś. czyli temat Kidprotect.
Pisałam jakiś czas temu na ten temat. W lutym 2013 roku wyszło na jaw, że Jakub Ś. regularnie okradał własną Fundację, przeznaczając pieniądze na zakup drogich ubrań, perfum, luksusowej biżuterii i  wycieczkę zagraniczną. Jakub Ś. pobrał także ok. 170 000 zł w formie gotówki z bankomatów. W tej chwili prokurator postawił Jakubowi oskarżenia. A ten mimo, że jakiś czas temu napisał publicznie długi list - gdzie przyznał się do winy, nagle przestał się do niej przyznawać...Przypomnę, że dzięki otwartemu przyznaniu się do błędów spłynęła na niego fala wsparcia zamiast krytyki.

Ja się z tym wsparciem nie zgadzam - chociaż nie mam prawa oceniać ludzi, kiedy dobrze nie znam sytuacji, kto pierwszy rzuc kamień itp - to uważałam i uważam nadal, że okradanie dzieci - pośrednio czy bezpośrednio (i robienie jakiegokolwiek innego zła czy nawet drobnej przykrości dziecku) jest największą zbrodnią. 

Wybaczanie nie jest równoznaczne z akceptacją, tolerancją, machnięciem ręką... Wina wymaga kary - a raczej ODKUPIENIA.

I kiedy wierzyłam, że mimo wszystko w jakiś sposób zło zamieni się w dobro, tak teraz już nie mam złudzeń.
Bo co teraz mamy? Facet - i to znana osoba pokazała, że już nie ma poczucia winy.

Ludzie mnie złego zaakceptowali, to będę śpiewał inaczej...: Róbcie to samo ludzie - zawsze ludzie będą to zło w nas akceptować... Bo ludzie ludzi potrzebują w swoich własnych celach. Dlatego trzeba przymykać oko. Szybko zapomną.

I tak machina się nakręca - jedni od drugich zła się uczą...

Bardzo mnie ten świat martwi.

Obiad - makaron z wędzonym łososiem, oliwą i koperkiem



czwartek, 16 maja 2013

Dzień dwieście piąty - Balonikowe potwory


Śniło  mi  się,  że  po  Warszawie  krążyły  pomarańczowe,  balonikowe potwory z narysowanymi buziami.

Potwory  nadmuchiwały  się  znienacka  Jak się pojawiały to zabierały  każdemu  jedna  rzecz.  I  przenosiły to co zabrały do  jakiejś dziwnej, niedostępnej, zimnej krainy.

Mi zabrał ten balonik kota. Bazyla.

Rozpaczałam.  Ale  wiedziałam,  że w tej krainie będzie żył spokojnie, choć  w  słabych  warunkach.  Miałam  zadzwonić  do hodowcy kota, żeby powiedzieć  co się stało. Ale tez się zastanawiałam jak to wytłumaczę, bo  w innym mieście (tam gdzie mieszka hodowca)  przecież nie ma baloników. A ludzie boją się mówić o nich głośno,  bo  wtedy  się  pojawiają grupami. I człowiek może zostać bez niczego.    I

Wtedy   pojawił   się   zmoknięty,   wyziębiony  kotek przyniesiony przez baloniki.
Był niewygodny w tamtej krainie baloników - bo zabijał baloniki pazurami.

P.S. Poniżej wczorajsze zdjęcia kotków



środa, 15 maja 2013

Dzień dwieście czwarty - Kryzysowo

To był fajny dzień - szalone kobiety które spotkałam dały mi tyle dobrej energii, że świat jest jakiś większy...

I syn dziś taki szczęśliwy bo przyniósł mi zrobionego przez siebie lizaka.
I nie spadłam z drabiny.
A i koty dają tyle radości.

Ale przyszła chwila zwątpienia - tak po prostu... Złodzieje i oszuści siedzą nadal mojej głowie i nie mogę się od tego uwolnić. I nie wiem co z tym zrobić. Oddychać nie mogę.

Jedne sprawy idą zbyt wolno do przodu. A inne zbyt się komplikują.

Niby nic w tym kraju nienormalnego. Bo okazuje się, że konkurencje to można tez mieć w obszarze pożytku publicznego...a bez znajomości to w tym kraju tez ciężko jest pomagać... i tak jakoś ręce opadają... niech siły wrócą... bo mam tylko 2 miechy na osiągnięcie celu...

Będzie dobrze.

wtorek, 14 maja 2013

Dzień dwieście trzeci - Sądny dzień

Byłam w sądzie.
Niby  nic  strasznego.  I  w  sumie to nie miałam powodu do tego, żeby sobie tematem zbytnio głowę zawracać.
Poprzedniego dnia jednak zaczęłam panikować.
Po pierwsze nie miałam zielonego pojęcia w co się ubrać. Bo obyczajowo należy ubrać się tak żeby nie urazić sądu. Ale miałam rano pozałatwiać inne  rzeczy  i  wymagało to wygodnego ubrania - croksy i dżinsy. No i zgłupiałam - czy ja mogę iść do sądu w dżinsach. Po długich dyskusjach na fejsie - prawnik się wypowiedział i powiedział, że trzeba po prostu iść  tak  ubranym,  żeby  było  wygodnie. Choć niektórzy znajomi mieli różne   doświadczenia   i   zdania   były  podzielone.  Ale  czy  ktoś kiedykolwiek  widział  jakiś regulamin? Poza tym najwyraźniej obyczaje się  zmieniają  -  tak  jak  kiedyś  nie było do pomyślenia pójście do teatru w trampkach i swetrze. Dziś nikt się tym nie przejmuje...

Następnym  moim  problemem  do rozwiązania był generalny nieporządek w torebce.  Wiadomo  jak  to jest - w damskiej torebce jest wszystko. Ja mam  kilka rodzajów kolczyków, łyżeczkę, kluczy kilka par, długopisy, kosmetyki,  chusteczki,  baterie, 2 pary okularów, telefon oczywiście, portfel   oczywiście,  ale  tez  klej,  skarpetki,  i  mnóstwo  innych niepotrzebnych  rzeczy  i  śmieci.  A nie chciałam aby mnie ktoś przez bramkę nie puścił i przewalał publicznie te śmieci.
Trochę czasu mi to zajęło.

No i kiedy doczłapałam się do sądu - 10 minut przed czasem okazało się że nie ma miejsc parkingowych. Wtedy już wpadłam w panikę. Gdzieś  wcisnęłam  samochód  mówiąc sobie, że przecież to tylko chwile
potrwa...

Przeszłam  przez  bramkę bez problemu i pan skierował mnie do piwnicy. Patrze  a tam nie sala przesłuchań tylko biuro podawcze. No to biegiem wróciłam  do pana a ten na mnie fuknął, że są tu różne gabinety i sale
sądowe  o  takiej samej numeracji. Trzeba było mi mu powiedzieć ze nie chodzi o pokój tylko o salę.

Wpadłam   przed   salę   w  ostatniej  minucie.  I  patrzę  a  tam  na elektronicznej  tablicy - wokandzie  napisane jest że trwa posiedzenie, z godziny 11. A  była  już 13ta. No ładnie. ja miałam do zrobienia tego dnia mnóstwo innych  rzeczy  a  nie  nastawiłam  się, że aż dwie godziny przesiedzę przed salą, bez internetu bez zasięgu komórki.

Nienawidzę  czekać...no  ale  trzeba  było... No i na szczęście ludzie przede  mną  zrezygnowali z czekania - podobno ma się do tego prawo. I zgodzili  się  na  przeniesienia sprawy na inny termin. Mi niestety to nie pasowało. Więc czekałam dalej... No i doczekałam się...

I same wpadki. Czy wiecie kiedy się stoi? A kiedy siedzi? Czy jak mimo to, że nie jestem jeszcze przesłuchiwana ale np. sędzia pyta Was o coś to  trzeba wstać czy można siedzieć? Skąd w ogóle wiadomo gdzie należy usiąść/stanąć po wejściu do sali?

No  ale  wtopę  miałam  kiedy  mnie  pan  sędzia  spytał  o  zawód - i zgłupiałam  -  bo  jestem  i  dziennikarzem i psiarzem  i  biznes konsultantem i marketingowcem i sprzedawcą  i  project  managerem  a i w sumie już w jakimś sensie zarządzam  biznesem a i informatykiem :):) Powiedziałam mu, że nie wiem co wybrać :) no i zostało zapisane że po prostu biznesmenem :P

Druga   wtopa   była  z rokiem. Bo mi się myli 2007 rok z 2006 rokiem. No   ale  sam  sędzia  mnie poprawił.

I tez rozbawiłam sędziów.Zapytał mnie sędzia: - Czy ta pani żyje. Odpowiadam, że umarła. A on pyta mnie: - Czy była w domu. Ja odpowiadam: - No nie, umarła w szpitalu. A sędzia zaczął się śmiać i mówi: - Ja pytałem, czy ta pani była wdową :)))))

Straszne przeżycie... strata czasu też... I jak sobie pomyślę, że mnie to samo jeszcze czeka w sierpniu i w styczniu (świadek w innej sprawie) to jakoś aż tracę siły.

P.S. Poniżej historyjka obrazkowa pt. "Co się dzieje, gdy pani nie ma w domu"

A kuku! Tylko gdzie jest wazon, który stał tam gdzie kotek siedzi...

Wylądował na podłodze :)))))

poniedziałek, 13 maja 2013

Dzień dwieście drugi - Siatka dla kota cd

Parę słów jako errata do akcji osieciowania mojego balkonu.
Otóż  przyszła  siatka.  Specjalna siatka. Wzmocniona. Okazało się, że taka  wzmocniona  (wcześniej  myślałam  o  zakupie  siatki 0,5 mm, ale jednak   zdecydowałam   się  na  mocniejszą)  kosztowała  z  przesyłką dokładnie  100 zł. W pudełku znajdował się tez zestaw do montażu czyli linki  i  haczyki.  Haczyków  15.  Czyli  aby zamontować siatkę należy zrobić 15 otworów.

No  ale  jestem  kobietą.  Nie  muszę tego sama robić. Zaczęłam szukać kogoś  kto  mi  pomoże. No i kolega ma zaufanych panów. Cena jaką jemu zaoferowali  idealnie  mi  podpasowała.  Jeszcze  słowo wstępu -  u  mnie  w mieszkaniu  nie da się funkcjonować kiedy balkon jest zamknięty wiosna i latem. Jest coś nie tak z cyrkulacją powietrza. Dlatego nie mogę czekać do lepszych czasów z montażem tej siatki.

Panowie  maja  do  przejechania do mnie jakieś max. 30 km. I już jak z nimi  byłam konkretnie  umówiona  to poprosiłam o  potwierdzenie  ceny. A pan mi wyskoczył  z ceną 300zł! O nie, mówię, skąd taka cena. A pan mi na to, że 100 zł to koszt dojechania. Bo to koszt  za benzynę. No i po znajomości to za usługę może zjechać o 50 zł. No nie - frajerka nie jestem.  Za 60 zeta to człowiek z żłopiacym ostro samochodem człowiek przejedzie   setkę   kilometrów!  A  on  ma  d przejechania w sumie 60
km! No i do tego 150 zł za 15 otworów? 10 zł otwór - niech spada! Chyba
trzeba sie normalnie przebranżowić...!

Więc  jutro spróbuje zrobić to sama. Musiałam niestety kupić drabinę - ale  kosztowała  50  zł  a i przyda się, bo czasami np. przy wieszaniu firanek czuje się jakbym pracowała w cyrku.

Nie,  nie  będę ryzykować. Obiecuje. Ale nie poddam się tak łatwo. A i kasy nie mam, ale dziecko w mieszkaniu z wywieszonym jęzorem to przegięcie. Musze coś z tym zrobić...

Nowa zabawka

niedziela, 12 maja 2013

Dzień dwieście pierwszy - Uzależnienie od wody

Jakiś  czas  temu  pisałam  Wam o tym, że jestem uzależniona od coli i kawy.   Tamte   uzależnienia   zamieniły  mi  się  w  uzależnienie  mnie przerażające.
Przerażające  bo  jeszcze  jak  uzależniona byłam od coli to kupowałam sobie czasami 2 litrową butlę i na dzień starczało. Kawa  - nie zawsze jest pod ręką. Trzeba ja też zrobić. No albo kupić. Ale kupuje się zazwyczaj jedna kawę.

A ja obecnie wypijam aż 6 butelek wody po 1,5 l dziennie! Na  szczęście w sklepie na literkę L. zgrzewka kosztuje 4 zł. Ale może powinnam  jednak  chodzić  do  studni  oligoceńskiej,  bo przynajmniej oszczędności jakieś będą. A wiadomo, że są potrzebne :(

Ja  nie  zauważam,  że  tak dużo pije. No nie do końca oczywiście - bo wielką  wadą tego uzależnienia jest częstsze chodzenie do toalety. A i potrafię  się obudzić w nocy - i chyba jestem tak przeciążona ta wodą,
że potrafi mi się podczas wstawania zakręcić w głowie.

No  ale nie czuje tego, że piję. Po prostu ona znika. Po prostu ciągle po  nią sięgam. Juz nawet jak rano zawożę dziecko do szkoły to umieram, czuje się wysuszona - jak nie mam butelki pod ręką.

Wczoraj  przeszłam  sama  siebie,  bo  podczas  4  godzin wyżłopałam 4 butelki.  I  poczułam  się  tak  jakbym miała kaca. Głowa mnie zaczęła boleć.  Może  to  tez  efekt  zmiany  pogody  - ale był to taki rodzaj
samopoczucia  jak  po  niezłym  piciu.  Jestem  prawie  pewna, że to od wody...

No  i  nie  mam  pojęcia czy to dobrze, że tak się uzależniłam. Czy to dobrze dla organizmu, że tak ja piję? Czy nerek sobie nie rozwalę?

A  może  to  właśnie  organizm  mi  pokazuje,  że  potrzebuje  takiego oczyszczenia? Może.

Jednak nie czuję się dobrze, że coś ma znów na mnie wpływ...

P.S. Dziś kot udający pranie zamiast zdjęcia jedzenia :))) - bo dziś znów była zupa szparagowa :)


sobota, 11 maja 2013

Dzień dwusetny - Prezenty komunijne

Maj to i I komunie.

Nie będę się rozpisywać tu o tym, że to taki czas, że coś tam dziecko powinno w ten dzień przezywać. Nie będę pisać o duchowości.

Tylko o tym, że mnie denerwuje to, że ludzie dzieciom robią krzywdę.
Bo, że rodzice podchodzą do tego święta na zasadzie zastaw się a postaw się - to wszyscy wiedzą...

Otóż to szaleństwo prezentowe mnie dobija. te rankingi prezentów komunijnych. To co konik, jeżyk, ipad a może quad? Bo tam z książkami, zegarkami, rowerami, aparatami to szanowna rodzino możecie do dziecka przychodzić w urodziny... Prezent bez metki "1000zł" jest nic nie wart.

A krzywda dziecka? jak się idzie do I komunii ma się 9 lat. jest to oczywiste, że dzieci następnego dnia porównują prezenty. A przecież nie każdego stać na te kosztowne prezenty. Dzieci czuja się wtedy gorsze. te, które nie dostana ipada a dostana tylko nowy testament. A przecież to dorośli kreują ta modę. To oni szaleją. To oni chyba chcą poczuć się lepsi. jestem świetnym wujkiem - bo kupiłem chrześniakowi wypasionego tableta. Nie ważne, że mnie na niego nie stać....

Sama pamiętam jak byłam jako dziecko nieszczęśliwa jak na komunie dostałam zegarek analogowy - a moi wszyscy rówieśnicy dostali zegarki elektroniczne z melodyjkami. I mimo, że byłam wychowywana w domu, gdzie nie przywiązywało się uwagi do prezentów i, że pochodziłam z takiej "prawdziwej" katolickiej rodziny - to pamiętam jak bardzo źle się czułam. Musiałam się tak źle czuć, skoro do dziś to pamiętam...

No a teraz nawet zegarek elektroniczny to prezent taki zwyczajny.

Kreujemy ten świat. Odpowiadamy za uczucia naszych dzieci. Uczymy ich także podejścia do prezentów. Jak dziś quad to z czym przyjdziemy na wesele? Dla nich te przedmioty nie maja takiej wartości jak mają dla nas... Będą chciały więcej i więcej...

Nie podoba mi się to, lecz czego się nie robi dla dobrego samopoczucia dzieci...

Ech...

P.S. Poniżej, z serii: jemy co obecnie ziemia rodzi - Ciacho z rabarbarem. Wiem, że kaloryczne, ale malutki kawalątek nie zaszkodzi :)

Podwieczorek: Ciasto rabarbarowe z kruszonką


piątek, 10 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty dziewiąty - Pies na szparagi

Jestem psem na szparagi.

Nie mogę się doczekać rozpoczęcia sezonu - jak i strasznie mi żal, kiedy się kończy. Lubię i białe szparagi - ale chyba bardziej te zielone. Nie lubię szparagów ze słoika!

Szparagi to istna bomba witamin i składników mineralnych. Są bogatym źródłem witaminy K i kwasu foliowego. Zawierają karoten, witaminy B, B2, B6, witaminę C, a także sole potasowe, wapń, sód, magnez, fosfor, fluor i żelazo. Mają także działanie bakteriobójcze i zapobiegają powstawaniu chorób nowotworowych. Spożywane regularnie obniżają ryzyko wystąpienia nowotworów i chorób serca. Wpływają pobudzająco i regulująco na układ trawienny. Starożytni Grecy stosowali szparagi jako lek przeciwko schorzeniom wątroby, a Chińczycy wykorzystują obecnie preparaty ze szparagów w leczeniu kaszlu.

Co ważne w 100g maja tylko 18 kcal!

Dlatego warto je jeść w sezonie. Na bazarku kupuje je po 7 zł za 0,5 kg. Z tej ilości mam albo 5 litrowy gar zupy albo np. danie dla dwóch osób. Sa tysiące pomysłów na to jak przyrzadzać szparagi, ale ja jestem fanką, tych najprostszych. Mój syn również.

Ważne jest jeszcze to, że szparagi maja te odżywcze składniki w sobie tylko w dniu ich zerwania - tylko jak są świeże. Dlatego trzeba nauczyć się je wybierać.  Ja pocieram jeden łeb o drugi łeb - jak charakterystyczne skrzypią to gra  Czyli w dotyku muszą być takie jak łodyżki świeżo ściętych kwiatów czyli jędrne i wydzielające jakby wilgoć. To sprawia efekt skrzypienia. Nie mogą mieć zdrewniałych końcówek.

Jak nie mogę z jakiegoś powodu ich użyc w dniu zakupu, to zawijam w wilgotną ściereczke i przechwouje w lodówce - albo po prostu je zamrażam.

Białe szparagi niestety trzeba obrać. Bo są lekko łykowate. Robie to normalna obieraczka do warzyw (ściąga się taka skórkę - trochę jak w pieczarkach). Odłamuje się ich końcówkę. Zazwyczaj jakies 1/3 wysokości - jednak np. do zup używam całych. Zresztą jak się próbuje ułamać - to się własnie w tym odpowiednim miejscu odłamuje. Powinno je się gotować na stojaka, ale ja nie mam takiego wysokiego garnka, wiec je gotuje nie po bożemu :). Gotuje je w wodzie z solą i cukrem.

Najprostszy sposób to taki, aby je ugotować i polać bułka tartą na maśle. Podać na to sadzone jajo i młode ziemniaki. Moje dziecko nie przepada za jajem, więc poniżej wersja dziecięca - jednak wcina takie dwie porcję.

Szparagi wersja po polsku

Druga potrawą, którą uwielbiam to zupa - krem.
Biorę włoszczyznę i cała bez obierania ( pietruszka, seler, marchewka, por, kapusta, cebula, natka pietruszki) dziabie na plasterki. Następnie dziabię zielone szparagi 0,5 kg - nie obieram ich ani nie wyrzucam końcówek. Duszę to wszystko na oliwie. Gdy już wyglądają na wpół miękkie dodaje kilka łyżek cukru i lekko je karmelizuje.
Następnie wrzucam wszystko do dużego gara z ugotowanym bulionem z 2 kostek rosołowych.
Gotuje do miękkości. Dodaje chilli i pieprz i czosnek. Blenduje. Do gładkości. I podaje gorącą z groszkiem ptysiowym. Mniam!

Bedzie zupa - krem. Warzywa dusza się na patelni.


czwartek, 9 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty ósmy - Smaki dzieciństwa

Byłam na bazarku pobliskim. Bardzo lubię te wypady po odwiezieniu dziecka do szkoły.
No bo wiecie, je sie to, co obecnie rodzi ziemia. No i bazarek to oszczędniejszy sposób na warzywa i owoce...

Kupiłam rabarbaru cały kilogram. No i szparagi. Ale o nich napiszę poźniej.

I zaczęłam miec jazdę sentymentalną... ze smakami dzieciństwa. tego w PRLu.
Nie będę pisać tu o bananach czy smaku batona Mars, ktorego dzieliło się na przezroczyste plasterki, żeby starczał na dłużej.

Przypomniały mi się wakacje u mojej babci w Rembertowie.
Dziadkowie mieli dom z ogródkiem. Dziadek hodowal hobbystycznie gołębie. Babcia na dodatek hodowała kury.

Pamiętam, jak mnie to denerwowało, że trzeba było pielić grzadki. Albo podlewac ustała wodą w wannie i zasypywać kupami kur te pomidory. A bylo tam wszystko - i ogórki i pomidory i rzodkiewki i ogórki i cebula i koper i pietruszka i marchewka....

No i sad... śliwki, grusze, orzech, papierówki... Porzeczki i agrest. A i truskawki! A i rabarbar! A i słoneczniki!
A od sąsiada wystawały krzaki malin. A od drugiego spadały mirabelki.

Przed domem babcia miała jeszcze wiele pięknych bylin...

Dziś dopiero po latach człowiek docenia - to co było wtedy. Bo własny ogród to wtedy był sposób na przezycie - a dziś sposób na dobre zdrowie...

ten rosołek z warzywami z ogrodu i z kura bąź gołabkiem w niedziele...
Albo jajecznica...
Albo tak cieniutko ukrojony chleb z pomidorem tylko...
Albo rabarbar maczany w cukrze - zamiast słodyczy...
Albo taki kubek porzeczek z cukrem...

Albo...

Szkoda, że dzis nie mam takiego ogrodu. Ale nawet jak miałabym, to trzeba non stop czas mu poświęcać...
A ja głupich badyli na balkonie utrzymac w zdrowiu nie potrafię...

Ech... rozmarzyłam się :)))

Rabarbar i szparagi z mojego bazarku




środa, 8 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty siódmy - Łańcuch


I jeszcze w temacie komórek.
Bo  to jest tak, że uważam, że mimo tego, że mam komórkę to nie jestem do  niej  uwiązana  jak  pies do budy  i mam prawo jej po prostu nie odbierać.  I  nie o to mi chodzi, że jestem niewychowana i mam w du... dzwoniącego.

Po  pierwsze często jestem tak zmęczona, że nie mam ochoty na rozmowy.
Po drugie czasami chce w spokoju nad czymś popracować.
Po trzecie mogę np.  brać  prysznic.
Po czwarte mogę też zwyczajnie spać.
A mogę tez wyjść  z domu bez komórki.
Albo bawić się z dzieckiem.

Po to jest poczta głosowa, żeby jak ktoś ma pilna  sprawę  mógł  się  nagrać.  Albo  po  prostu  wysłac  sms. I ja zazwyczaj  oddzwaniam,  chyba że dzwoniący numer nie zidentyfikowany. No to  nie  mam  szans.  Ale tacy co się nie identyfikują to maja do tego ukrywania  powody - a mnie te powody mogą guzik interesować.

Głucha nie jestem. Widzieć też widzę. Więc zauważam to, że ktos dzwonił lub dzwoni.
A  kurde  nie  -  są  tacy  co do cholery 2000 razy dzwonią. Minuta po minucie. Nie znoszę tego.

Nie jestem ich PSEM na łańcuchu!

Nie  znoszę  tez  jak  ktoś  się  nagrywa i mówi - zadzwoń pilnie. Mam zawału dostać? Nie  może powiedzieć o co kaman?

No  a  już najbardziej to nie lubię porannych sms-ów.

Ramo  mam  tysiące  głupich  powiadomień.  I  nawet  jak mam wyciszony telefon  to słyszę przez sen to bzykanie.

Bzz to Twoje konto bankowe.
Bzz  to  drugie  Twoje  konto  bankowe.
Bzz  to  ja Twój kredyt - nie zapłaciłaś raty.
Bzz to ja Twój Orange -  informujemy, że wystawiliśmy  Ci  nowy  rachunek  za  komorke.
Bzz to ja Twój Orange wystawiliśmy Ci rachunek za telefon domowy.
Bzz to Upc - przypominamy, ze  jutro  mija  termin płatności.
Bzz to ja Sephora - mam dla Ciebie rabat.

Bzz  Bzz Bzz.  Zwariować można.

Do bzykania sms-owego dochodzi jeszcze bzykanie fejsbukowe i pocztowe.
Jednak bzykanie smsowe jest podwójnie podwójne - bo bzyka Bzz Bzz a jak się nie odczyta smsa to po chwili jeszcze raz Bzz Bzz.
Moja głowa powiadomienia FB i pocztowe ignoruje - i ich nie słyszę.

Boziu  jakie  to  nowoczesne  życie  jest  męczące.  A  do tego ludzie tacy upierdliwi...

Śniadanie - Dwa jajca na miękko z szczypiorkiem czosnkowym i łyżeczka majonezu wymieszana z jogurtem


wtorek, 7 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty szósty - Niewychowane komórki


Ja  to  nie  rozumiem  ludzi.  Takich,  którzy  przebywają w miejscach publicznych  -  np.  w  sklepie, autobusie i zachowują się tak, jakby świat wokół nich nie istnieje.
No może się mylę. Może właśnie istnienie świata jest tu pożądane!
Chodzi może o to, żeby zaimponować innym - światu? Nie wiem.

Kilka przykładów irytujących mnie przypadków powiązanych ściśle z (bez)komórkowymi zachowaniami:


  1. Sytuacja  najmniej  irytująca.  Człowiek  w  sklepie,  na  poczcie,  w urzędzie, w aptece drze sie przez telefon. No ja rozumiem, że po to są komórki,  żeby  mieć nieustający kontakt ze światem. No ale chyba można wyjść na zewnątrz i nie przeszkadzając sobie i innym porozmawiać. A że się   kolejkę   straci?   No  to można chyba oddzwonić minute później  Dziś byłam w aptece i na raz rozmawiały w kolejce jednocześnie trzy osoby!!
  2. Sytuacja bardziej irytująca: Jestem w sklepie. Jeden  facet  np.  chodzi po sklepie trzymając słuchawkę telefonu przy buzi -  włączony  w  trybie głośnomówiącym  Każde słowo jego i jego rozmówcy  słychać.  Może chce żeby wszyscy w sklepie obejrzeli jakiego ma  cudnego  smartfona?  Bo nosi go w taki sposób, że na pierwszy rzut oka  można  określić  co  to za cudo :) A może chodzi o to, że boi sie napromieniowania mózgu - dlatego nosi słuchawkę pod nosem.
    No drogi panie chyba już nieźle pana napromieniowało. Ta metoda już panu nie pomoże w niczym.
  3. No  a  najbardziej  irytują  mnie dziewczynki, które niezależnie gdzie sa - puszczaja  muzę  z urządzenia mobilnego. Na cały regulator. Prawie tak  jak  kiedyś  czarnoskórzy  nosili  boomboxy.  Idzie taka i musisz słuchać  bum  cyk,  bum  cyk,  bum  cyk.  Hm,  ciekawe jest to, że nie widziałam  jeszcze  faceta  w takiej akcji.Można chyba w związku z tym uznać  to  za pewnego rodzaju taniec godowy chyba. Popatrzcie - jestem świetna - bo słucham świetnej muzy... i mam telefon! A może ta osoba potrzebuje jakiś elektrowstrząsów - takie samoleczenie się?

O mamo....!

Cały dzień z truskawkami :)


poniedziałek, 6 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty piąty - Siatka


Dziś  muszę  skończyć jeden ważny dokument. Ale od rana skupić się nie mogę, bo moje oba kotki chodzą miaucząc i chcąc wyjść na balkon.
Chcą  bo  rano zasiadłam na nim korzystając z pięknego dnia a one chcą być  przy  mnie.  Jednak  nie  chcę  się  na to zgodzić, gdyż cwaniaki potrafią   juz   wskoczyć  na  wiszące  pranie  i  stanąć  na  gzymsie balkonowym.

Boje się po prostu, że spadną. A z poprzednim kotem miałam już tak, że zeskoczył z balkonu i prawie 12 godzin go poszukiwałam. Nic mu się nie stało  bo  poniżej sa krzaki - a odnalażł sie pod moim samochodem. Jednak o malusie kotki, które dobrze nie znają jeszcze swojego nowego domu jak i sa bardzo delikatne bardzo się boję.  A na dodatek kotek spadłby na patio - do którego nie ma łatwego dojścia.  Trzeba  leciec  po  klucz  do  ochrony a w tym czasie przez okratowanie kotek mógłby sobie przejść.

W   związku   z  tym  zaczęłam  szukać  jakiegoś  wykonawcy  usługi  - osieciowania balkonu.

No  i  po  raz  kolejny  nie dziwie się, że w tym kraju upadają firmy.
Jedna firma - najlepiej się pozycjonująca w googlach generalnie ma mnie gdzieś. Dzwoniłam  na wszystkie  telefony,  wypełniłam  formularz kontaktowy  -  piszą,  że  kontaktują  sie natychmiast - a usługę mogą
wykonać  następnego  dnia od złożenia zlecenia. No genialnie - tylko ani  hu  hu - nie ma kontaktu. Weszłam na ich profil na FB - a tam ludzie, podobnie jak ja, narzekają na brak kontaktu.

Druga  firma z kolei owszem, może się już jutro zająć instalacją - ale maja cenę 85 zł za m2. Czyli koszt osieciowania mojego niewielkiego balkonu wychodzi ok.  800  zł. Niech spadają. Tym bardziej, że w sklepach zoologicznych ta  sama siatka 2x3 m z materiałami do montażu kosztuje 26 zł. Czyli wg moich wyliczeń materiał u mnie to max 72 zł. Dziękuję bardzo.

Trzecia   polecana   firma  -  nawet  nie  wiem  jakie ma ceny  -  ale to firma rekomendowana przez kilku znajomych - ma najwcześniejszy termin za 3 miechy.
To po ptakach :(

No  ale  sama  sobie  nie  zamontuje tej siatki...

Co tu zrobić, co tu zrobić... teraz muszę wracać do roboty.

UPDATE: Zle przeczytałam ofertę - to nie koszt 800 zł lecz 1600 zł.

Kotki rozrabiają

niedziela, 5 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty czwarty - Dieta i ćwiczenia

Po dłuższym namyśle postanowiłam, że kończę z korzystaniem z jakiś serwisów dietetycznych.
Przez te prawie dwieście dni na wygodnej diecie - za którą tęsknie i vitalii - nauczyłam się już tak przyrządzać jedzenie i wpadłam w taki tryb, że właściwie na oko wiem czego nie powinnam a co powinnam robić.

Przez ten weekend również sobie niby odpuściłam liczenie kalorii - jadłam mocno kaloryczne jedzenie - no trochę mi tez od życia się należy :) i mimo wszystko ani dkg mi nie przybył - choć tez nie ubył. Faktem tez jest to, że przez te zamknięte sklepy trochę nawaliłam z piciem wody - i powiem, że czułam się bez niej niekomfortowo.

Tak - zdecydowanie wiem już o co chodzi. Regularność, małe porcje, woda. Przecież cały świat o tym trąbił - a ja głupio w to nie wierzyłam.

Co do ćwiczeń sytuacja wygląda następująco. Chyba przez to, że trochę lenistwa zażyłam (nieładnie! bo miałam dużo rzeczy zrobić) - totalnie odpuściła mi newralgia. Oznacza to, że mogę się zacząć ruszać.

Nawet wcisnęłam się w spodnie do biegania nr 44 :) - ale jednak nie miałam odwagi. Bo nie mam kondycji. Ale skoro wracam do roboty - to i od poniedziałku powolutku będę się ruszać. Może uda mi się choć pół godziny dziennie przejść marszo-biegiem :)

Ale z drugiej strony - patrząc na rezultaty tego ponad półrocznego odchudzania - bez ćwiczenia tez się dało.
Bez ćwiczenia i głodzenia.

Ale chodzi mi o kondycje  a nie sam wygląd.

Dlatego biorę się do roboty i kończę z lenistwem parodniowym. Muszę się przyłożyć.

Kolacja - tarta na cieście bazyliowym z chorizo, świeżymi pomidorami, oliwkami i camembertem...



sobota, 4 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty trzeci - Koniec weekendu - to piękna pogoda

Jak ja lubię gdy jest ciepło.

Ale nie znoszę tego, że od kilku lat stało się regułą - gdy nadchodzi jakikolwiek weekend - czy długi czy normalny - to pogodą zaczyna kaprysić.

I nie wiem o co z tym chodzi - czy niebiosa tak o nas dbają, żeby Polaków jak najmniej zginęło na drogach, żeby nie upijali się do nieprzytomności na grillach - bo słońce i piwo to wiadomo - "zgon". Czy chodzi o to, żeby musieli ze sobą w tych swoich mieszkaniach spędzać te deszczowe i zimne dni i nawiązywali między sobą nić porozumienia. O i żeby rzadko robili pranie :) bo w takich warunkach jak obecne, to ani w mieszkaniu ani na balkonie ciuchy nie chcą mi wyschnąć :)
O i żeby mieli nosy na kwintę, bo w takie dni człowiek i nie może się do niczego zmobilizować a i smutek gości mu i w sercu i w głowie. O i żeby dzieci sie nudziły... ale może po to, żeby rodzice się niemi troche zainteresowali - zajęli?

Nie wiem dlaczego tak musi być. Ale po co ja sobie tym głowę zawracam? Bo nie mogę się zabrać do roboty :)

Na szczęście chociaż jeden dzień słoneczny w ten obecny weekend zaliczony...

Balkonowy jeden z czterech badyli puścił nagle liście.
Reszta niestety zdechła nadal - pora je wreszcie wykopać.

czwartek, 2 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty pierwszy - Płonie ognisko... w domu...

Nudy  w  taka  pogodę?  Ani iść na spacer. Ani nic się nie chce robić.
Tłumy  niby  się  szlajają np. pod Pałacem Prezydenckim - ale co to za frajda w taki zimny i wilgotny dzień. No ale w sumie to chyba dobrze, bo czekoladowy orzeł by się rozpuścił podczas zapowiadanych 30 stopni w cieniu  :)))))))

Mema  już  krążą  po sieci, że TVN kłamie - ale w sumie nie kłamie, bo dodając temperaturę dzień po dniu to 30 stopni się uzbiera :)

Dzieciak  odsypia  szkołę. Koty też śpią. A mi się nie chce pracować a powinnam.

Nuda  w sumie pozorna. Bo zdarzają się nieoczekiwane sytuacje. W sumie wynikające  z  lenistwa.  Na  jedną  z nich podam Wam przepis - jak urządzić sobie ognisko w mieszkaniu.

Otóż  bierze  się  toster.  Włącza  do  prądu.  Ustawia  na maksymalne spieczenie.  Wkłada  do  niego  dwie kromki dietetycznego - chrupkiego pieczywa  a'la  dykta.  I  się  go  pozostawia  w spokoju - zapominając
całkowicie o tym, że go się włączyło.

W  pewnym momencie kierując na toster wzrok widzi się wydobywające się żywe  płomienie.  Trzeba  dodatkowo  jeszcze wziąć ścierkę i spróbować przydusić  ten płomień. Nie udaje się to, gdyż toster z wielu stron ma różne otworki i powietrze dopływające nimi nadal podsyca ogień.

Wyciągniecie  kromek  z  niego  w  płomieniach  nie uda się - więc materiał do spalania nadal tkwi gdzie tkwił. Próba zwolnienia mechanizmu pieczenia  nie  udaje  się  -  gdyż  ta  dykta  skutecznie zablokowała tenże mechanizm.

No dobrze - parę minut ognia wystarczy - zapach jak z grilla tez jest. Czyli wszytko co kojarzy się z ogniskiem zostało zapewnione.

Można  zakończyć zabawę - wyciągając (koniecznie) wtyczkę z gniazdka i zalewając go wodą  (nie pomylic z innym płynem!)  Trzeba pamiętać, żeby robić to tylko wówczas gdy  macie  pod  ręką  najlepiej czajnik z wodą. Bo na łowienie wody z kranu nie ma czasu.

Po  akcji  całej  należy  odczekać,  wyrzucić  zwęglone coś z tostera.
Pozwolić  trzeba mu tez wyschnąć. Po dobie od wypadku zazwyczaj toster nadaje  sie  do  powtórnego  użycia.

Zapewniam niesamowite wrażenia i wzrost adrenaliny w organizmie.

Później można dalej się nudzić :)

P.S.  Zdjęcia  nie  zrobiłam  - bo akcja błyskawica - choć można sobie
wcześniej przygotować narzędzia do fotografowania.

Miłego nudzenia się :)

środa, 1 maja 2013

Dzień sto dziewięćdziesiąty - Defilady, defilady

1 maja. Dziś tez będzie sentymentalnie.
Bo mi się 1 maja kojarzy z dzieciństwem.
I wiem,  że to były  czasy PRLu - ale mnie teraz - a wtedy dzieciakowi, który w czasie ogłaszania  stanu  wojennego  miał tylko 10 lat - to chyba nie należy wypominać tego, że lubił ten dzień.

Przed  1 maja w szkole czy przedszkolu przecież było tak fajnie. Robiło się i flagi i  kwiaty z bibułek. Wszystko było tak kolorowe. Radosne. Taki jeden barwny dzień w te inne szare dni.

I te radzieckie pochody na Placu Czerwonym - dla człowieka żyjącego w oderwaniu od świata zachodniego - wydawało się to takie interesujące. Imponujące. Te  twarze,  Ci  żołnierze  defilujący,  te  pojazdy, te samoloty, te transparenty i platformy. Taki nierealny dzień.

A te defilady   na   Marszałkowskiej?   Ojej,  pamiętam, że z rodzicami wypatrywaliśmy kogo z ich pracy zobaczymy w TV :) Zobaczyć kogoś znajomego w TV! To było wtedy niesamowite wrażenie.

No  a  Gierek i inni prominenci, piosenkarze, aktorzy - wówczas tylko wtedy można było ich zobaczyć też wyjątkowo na żywo... To byli celebryci ówczesnych czasów.  Poza  tym  w  gazetach  też  ich  przecież (no poza gwiazdami partii) też nie można było uświadczyć :) A pudelka jeszcze nie było.

Już później i to po stanie wojennym, kiedy chodziłam do Liceum miałam tylko jedna przykrość z powodu tego dnia. Chyba to był jeden z ostatnich takich imponujących pochodów. Bo szły zmiany.

Otóż   w   moim  Liceum  Pani  Dyrektor kazała nam pójść na pochód w pierwszej  klasie  -  mimo  przecież  wolnego  dnia  i  w teorii braku obowiązku chodzenia na defilady. Pozornie braku obowiązku.  No  i  nie  poszliśmy. Z tego powodu - obniżono nam ocenę ze sprawowania. Nie było możliwości negocjacji - ani uczniów ani rodziców z Panią Dyrektor.

 Takie czasy. To se newrati - na szczęście :)

Żródło: fakty.interia.pl