wtorek, 30 lipca 2013

Dzień dwieście siedemdziesiąty - PW

Zbliża się 1 sierpnia.
I robi się tak ja zwykle i od dawna w wolnej Polsce nagonka jednych na drugich.
Nie potrafi ten polski naród chyba siedzieć cicho i wspominać te dni sierpniowe z pochylona głową.
Nie rozumiem ludzi, którzy najwyraźniej uważają, że szacunek ofiarom się nie należy.
Spierać się o sam fakt powstania historycy mogą przez inne 364 dni w roku.
Ale nie, trzeba robić burdy, opluwać się, bo innych argumentów nie ma...

Ale czy Ci ludzie nie potrafią na chwilę się zatrzymać i pomyśleć o małych powstańcach. Bo oni przecież mali byli. I Ci mali - wielcy mieli więcej odwagi niż starsi. Możecie sobie wyobrazić tych  11- latków, 14-latków, którzy z gołymi rekami szli na Niemców?

I tak sobie myślę, że człowiek im starszy tym opętany wszystkimi zobowiązaniami, odpowiedzialnością i trudno mu byc odważnym. Jako 14latka skoczyłabym na bungee. Dziś jako 42latka - mająca dziecko, kredyty, zobowiązania za diabła bym tego nie zrobiła. gdyby nawet Ojczyzna byłaby w niewoli - nie miałabym tej odwagi.

Ale z drugiej strony myśląc o tych małych dzieciach - widzę obrazy tych wszystkich obecnych - współczesnych nam powstań. Na przykład w krajach muzułmańskich... Przecież tam walczą dzieci... w imię swojej wolności - która de facto jest wolnością zdefiniowaną przez dorosłych... Przecież oni mogą nie znać, nie rozumieć innej wolności... Nie mają często wyboru...

Na szczęście warszawiacy tego dnia szanują pamięć mieszkańców miasta, którzy zginęli w tamtym czasie i pamięć samego miasta, które zostało zniszczone. I staną na chwilę w ciszy. ja wtedy tez pomyślę o tych innych ginących ludziach w dzisiejszych czasach w imie wolności...

A tutaj imponujący projekt Muzeum PW: Powstanie Warszawskie - oficjalny trailer. Bardzo ciekawa jestem całości. Wkrótce w kinach!

Przypominam również, że jest Wirtualna wersja Muzeum Powstania Warszawskiego :) i nieskromnie dodam, że to był projekt realizowany pod mój zespół :))))

niedziela, 28 lipca 2013

Dzień dwieście sześćdziesiąty ósmy - Nierówność

Kiedy człowiek jest okradziony - to nic prawie nie może zrobić.
Jeśli jest to poniżej 1000 zł, to może sobie wsadzić problem w buty.
Jeśli wyżej niż 1000 zł - to jeszcze ma jakaś szansę.
Pomocy w policji szukać nie ma co.
Oni są do łapania ludzi na gorącym uczynku. Jak nie przyłapią to maja to gdzieś. Sprawa inaczej wygląda z ukradzionym samochodem, blachami, bronią czy dowodem osobistym. Muszą przynajmniej przyjąć zgłoszenie.
A w sprawie kasy?  Nie interesuje ich np., ze masz umowę. Musisz iść do sądu.
Żeby iść do sądu musisz mieć kasę. Jak nie masz kasy, to zapomnij.
A poza tym to musisz mieć jakiś papier, albo dowód, albo świadków... Nie masz? To zapomnij... No możesz jeszcze nie mając tychże a mając kasę szukać sprawiedliwości na własna rękę - detektyw - Ukraińcy... Ale to nie o to chodzi, żeby komuś w nos przywalić - tylko o prawdę, uczciwość i brak przemocy!

Prawo nie pomaga zwykłym poszkodowanym ludziom...

Ale jak Ty komuś zawiśniesz parę złotych - komuś instytucji, bankowi, firmie - to za chwilę będziesz miał na głowie komornika... Wszak czasami innej umowy nie podpiszesz - zaraz ktoś komuś sprzeda Twój dług. Zaraz będą Cie męczyć telefonami, nachodzić, gnębić... Wpiszą Cie do rejestru dłużników za parę złotych!

Podobnie jest z innym sprawami... Jak Ty piszesz pisma, prosisz, błagasz (mam na myśli urzędy ale tez tych od których kupujesz usługi - już nie monopoliści ale jednak firmy, od których zależy Twój standard życia - prąd, gaz, woda, telekomunikacja, spółdzielnie)  - to rzadko kiedy coś uzyskasz... jeśli ktoś w tej pomocy nie widzi swojego interesu.

Ale tak jak dziś się wydarzyło - wystarczy być Jarosławem Kuźniarem. Wystarczy popatrzeć na jakieś ruiny. I zaćwierkać.
"Panie Ministrze, warto byłoby coś z tym zrobić!" I co? I odzew natychmiastowy. Od samego Ministra. Natychmiast się tym zajmie!

Błagam! Przepraszam pierdołą (w morzu ludzkich potrzeb) się zajmie bo ktoś zaćwierkał? Natychmiast!

Wkurzona jestem!

Może ja zacznę ćwierkać. Ale chyba tylko wystraszę inne ptaki...


piątek, 26 lipca 2013

Dzień dwieście sześćdziesiąty szósty - Plask w twarz

Słowo na dziś:

"Nigdy nie popełniam tego samego błędu dwa razy!
Jedynie pięć lub sześć razy, tak dla pewności..."

Nie wiem skąd we mnie tyle naiwności, że znów coś zrobiłam za nawet nie "pocałuj mnie w d..."
Cztery dni roboty na wakacjach z dzieckiem i cholera znów nie zobaczę złamanego grosza.
A może zobaczę... wiec po co ten stres?
Nawet moja robota nie została oceniona...nawet nie usłyszałam, że coś jest do dupy... i należy poprawić...
Tylko plask w twarz.
Zrobione zgodnie z zamówieniem. Ale nic - ani słowa! Żadnego słowa...
Ale plask w twarz.

Najgorsze jest to, że wiem, że to zostanie i tak wykorzystane, użyte, jest potrzebne...

Ale plask w twarz... Co mogę?

Nie wiem jak to jest, że ja tak ufam ludziom, choć tyle razy już się na nich przejechałam...

I znów sen... dziś mi się śnił diabeł - nie widziałam jego twarzy... Błagałam go, żeby mnie zostawił w spokoju, bo chcę dobrze żyć... Nie uwierzycie, ale obudziłam się z modlitwą na ustach... Ojcze nasz...
To był przerażający sen...

Ale ja naprawdę zrobiłam dobra robotę. Wiem o tym. Przyłożyłam się. Wiem, że to dobry dokument. Wiem! Żadne szatańskie olewactwo. Wykorzystałam najlepszą swoja wiedzę i doświadczenie w branży.

Boli mnie to bardzo.
Spalam się?

środa, 24 lipca 2013

Dzień dwieście sześćdziesiąty czwarty - Jajca

To był ciężki dzień.
Odwołano mi jeden dzień konsultacji, w związku z tym nie miałam zaplanowanych działań.
Tak, tak - nadal trzymam się planów i nie żyje w chaosie organizacyjnym :)

Moje koty już na wyjeździe zaczęły oznaczać teren. A wiecie jak to jest - jak zaczynają oznaczać, to robią to zazwyczaj w miejscach najbardziej im przyjaznych - łóżko, fotel...

Co prawda hodowczyni ich poddała mi świetny sposób na pozbywanie się tego zapachu... czyli mycie tych miejsc woda z octem (że nie wiedziałam o tym wcześniej - mając poprzedniego kota - bo to naprawdę działa!). Jednak nie podobało mi się to latanie za nimi przez cały dzień i sprzątanie po nich.

Coz, trzeba było podjąć decyzje o kastracji...
Wiedziałam, że jest program w Warszawie finansowania połowy kosztów kastracji sterylizacji kotów i psów, w związku z  tym zadzwoniłam do lecznicy realizującej ten program. Okazało się, że wolne terminy są owszem - ale dopiero na listopad.
Do listopada, to ja połowę rzeczy będę miała oznaczonych. Nie mogę tak długo czekać.

W związku z powyższym zadzwoniłam do lecznicy, którą dotychczas opiekowała się moim poprzednim kotkiem i umówiłam się na rano. Koszt kastracji jednego kota to z pełna gama leków (antybiotyków i p. bólowych) to 150 zeta. czyli dwa koty - 300 złotych. Ech...

Wieczór był już ciężki - bo musiałam biednym kotkom zabrać miski z jedzeniem. Cały czas chodziły i płakały. Strasznie mi przykro było. Ale w tej przykrości mi się znów przyśniło coś okropnego.

Otóż przyśniło mi się, że jest u mnie jakaś impreza i ze, zostawiłam gości, bo własnie byłam umówiona na kastracje kotków. A kiedy wróciłam po zawiezieniu ich do lecznicy, kotki już był z powrotem. Dziwiłam się strasznie. Pytałam wszystkich skąd się wzięły kotki - na dodatek pytałam gdzie jest transporterek? A wszyscy się na mnie patrzyli jak na wariatkę. O co mi chodzi. Czułam, ze to są duchy kociaków....

Rano obudziłam się wystraszona, zaniepokojona... Niby to tylko zabieg....
O godz. 10 zawiozłam kociaki na operację, którą miała odbyć się o godz. 11 - a ja miałam je odebrać o godz.13. Po powrocie do domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Dopadł mnie rozstrój żołądka.
Coś mnie tknęło i zadzwoniłam koło godz. 12 i pani z przejęciem mi powiedziała, że niestety ale zabieg musi ulec przesunięciu i żebym przyjechała o godz. 15. Nic więcej nie usłyszałam, wiec sobie dopowiadałam historię, poza tym myślałam o tym, ze sa biedaki rozdzielone, zaniepokojone i przecież strasznie głodne.

Przyjechałam o godz. 15 a tam działy się bardzo emocjonalne sceny. Taka siwa, chudziutka, ledwo stojącą starowinka z łzami przełykanymi rozmawiała z pania wete. Obok leżał wielki pies  większy od tej starowinki. Z wielkim brzuchem. Suka. Okazało się, że to towarzyszka tej starowinki - ale już z wieloma przerzutami. Po jakimś zabiegu - jak okazało się - zrobili go za darmo. Ci lekarze pojechali nawet po tego pieska do tej pani, bo rozmowa tez dotyczyła tego, jak ta pani sobie poradzi z tak wielkim psem, ze trzeba go zanieść do domu - a oni teraz nie mogą opuścić lecznicy. Tłumaczyli, że piesek cierpi, że trzeba podjąć decyzję.
Nie byłam w stanie tego słuchać, poprosiłam o swoje kociaki...

Na szczęście kociaki przeszły zabieg dobrze - bez komplikacji. Dostałam tylko jedna uwagę, żeby nie pozwalać im się lizać w wiadomym miejscu. I że żadnego kołnierza im nie należy zakładać, bo to katorga dla kotków.

W domu je wypuściłam. Zataczały się. Ciut zjadły i oszołomione nie chciały się położyć tylko łaziły i łaziły. Nie mogły znaleźć swojego miejsca. Jeden z nich próbował wskoczyć na parapet, dobrze, ze to zauważyłam.

Kiedy po godzinie już mniej się nogi im plątały - zaczęła się akcja lizanie. Nie pozwalałam im na to, mówiłam nie wolno, próbowałam odciągnąć je od tego lizania, jednak skończyło sie tym, że moje własne koty zaczęły ode mnie uciekać.

Noc również nie była fajna. Bo nie chciały do mnie przyjść i biegałam za nimi. Aż padłam. Bo rano musiałam jechać do Siedlec. Ale chyba spałam ze 4 godziny tylko. nie wiem dlaczego aż tak się martwiłam.

Może dlatego, że podjęłam decyzje o ciachaniu jajek? Wszak to wbrew naturze... i przeze mnie cierpiały?

Ech... nadal są obrażone...





poniedziałek, 22 lipca 2013

Dzień dwieście sześćdziesiąty drugi - Zaskoczenie

Przypominam sobie co jakiś czas - jak to było - gdy nie było Internetu.
Wiedze wtedy czerpaliśmy albo od rodziców i rodziny, w szkole od nauczycieli albo od innych dzieci. Z gazet, z książek (choć pewnie ich ilość była wówczas ograniczona). Odnośnie książek - przypominam sobie, że na studiach nie miałam szansy na kupienie jakiś książek i również je trzeba było wypożyczać w bibliotece.
W telewizji raczej nie było nic poza Sondą, no dobra, jakieś przyrodnicze filmy były...
Ale ta wiedza była tak bardzo ograniczona, że szok.
Wiedza niezbędna i zbędna...
Kto wtedy myślał np. o tym, że będzie można na google maps oglądać chatę kumpla ze szkoły, który mieszka w USA. Albo, że człowiek będzie sobie wyznaczał trasę z punktu A do punktu B i jeszcze dowie się ile czasu mu ta droga zajmie przy obecnym natężeniu ruchu.
Albo, że siedząc na tyłku w domu - będzie oglądał seminarium gdzieś w Europie - nie płacąc ani za dojazd ani za udział w tym seminarium. Ba! a wirtualne muzea? Choćby nasze warszawskie muzeum PW 1944.pl?
Muzyka, filmy... Plotki, ploteczki...
Ale tez ta głęboka wiedza o życiu, gospodarce, medycynie etc.
A to, że widzę swoje konto via net? Albo, że można patrzeć jak się bawią Wasze dzieci w przedszkolu... No szok, szok, szok... a minęło zaledwie 23 lata...

I często zastanawiam się czy to moje zapominanie rożnych rzeczy nie wynika z tego, że tyle informacji atakuje moją głowę.

I zastanawiam się też czasami, czy ta dostępność do informacji powoduje to, że ludzie generalnie są mądrzejsi czy głupsi...
Nie jestem specem, więc nie rozwinę tego tematu...

Ale powiem Wam, że jedna informacja znaleziona ostatnio w net spowodowała przewrót w moim życiu...
Często będąc w lasach, na łąkach atakowały mnie muchy. Tak mnie od dziecka uczono, że to są końskie muchy. Niestety ta wiedza była błędna... Zobaczcie jaka jest prawda :)

I za Focusem:"Trzmiel: przypomina grubą, włochatą pszczołę; nie atakuje ludzi (żądli tylko w obronie własnej); jest pożyteczny (zapyla wiele ważnych dla nas roślin) i chroniony prawnie. Bąk: przypomina dużą, szarą muchę; atakuje ludzi (samice żywią się krwią); może przenosić groźne choroby. Wniosek: CHROŃCIE TRZMIELE! Udostępniajcie i edukujcie!  Foto: James Lindsey at Ecology of Commanster; Roberta F."





sobota, 20 lipca 2013

Dzień dwieście sześćdziesiąty - Powroty

Miałam to napisać parę dni temu - wieczór przed powrotem ze wsi...
Ale z jakiegoś powodu nie opublikowało mi się...
Więc mimo tego, że już jestem w Warszawie a jutro czeka mnie znów wyprawa napiszę Wam, że...

Nie lubię wyjeżdżać. Nie lubię z tego swojego miejsca na ziemi wyjeżdżać. Wiem, że niedługo wrócę. Może uda mi się wyrwać - jak mój syn będzie na obozie.

Nie wiem dlaczego tak mam, ze pucuje całą chatę przed wyjazdem. Szkoda mi też tych lodów - co całe pół litra wywaliłam do kompostownika.

Zła jestem na to, że tym razem pies i sąsiedzi nie dali mi jedynie wsłuchiwać się w śpiew ptaków i bzyczenie latającego stalowego ptaka. I zła jestem na pogodę, bo nie zdążyłam wszystkiego napisać - co miałam zaplanowane.

I zła jestem na siebie, bo mogłam zaplanować wyjazd stad prosto nad morze na obóz syna - a nie głupi powrót do W-wy po to, żeby coś uprać - jak i tak wszystko jest uprane. Stąd jest i tak bliżej.

Ale szczęśliwa jestem, że weekend z familijnym zjazdem się udał. I widzę jak mój syn rośnie jak na drożdżach (mimo, że wścieklizna) i wysypia się bez melatoniny dobrze. I kataru nie ma i cienie pod oczami znikają

I cieszę się, że widzę koty, które jednak się już do mnie - do nas - przywiązały (żal je teraz trzymać w 60m2).

 I to, że ciągle coś jest do naprawiania - mnie cieszy - bo udowadniam sobie, że sama tez mogę naprawić (przy pomocy wirtualnej koleżeństwa oczywiście). Historie wiejskie tez są cudne.

Były dobre i złe dni. Jak zawsze i wszędzie. Ale jest tu lepiej... Po co wracać? (a koty dziś nie opuszczają posesji, czuja pewnie powrót ... a może boja się, że ich nie zabiorę?)

Koty, które nie opuszczają posesji na krok

piątek, 19 lipca 2013

Dzień dwieście pięćdziesiąty dziewiąty - Zagubiona

W tym roku zadbałam dużo wcześniej o kwit dla dziecka na obóz ze zgodą na hipoterapię. Zycza sobie taki kwit od lekarza pierwszego kontaktu.

Pod tym kątem - jeżdżenia na koniach -  wybrałam jeden z dwóch możliwych obozów.

Chcę, żeby mógł codziennie jeździć na koniach. Bo to jest wielka jego radość.

Mam w domu porządek jeśli chodzi o wszelaki kwity. Mam fioła na tym punkcie. Każdy kwit w opisanej teczce.

No ale jakiś diabeł ogonem mi zgodę przykrył. Nie ma. Wyparowało.

Załamałam się. Skąd mam wziąć jutro ten kwit? No skąd?

Dodatkowo muszę zapłacić za te konie - 550 zł. A dojazd? Dopiero do mnie dotarło, że to mnie będzie kosztować dodatkowo 600 zł. Że znów marudzę na temat kasy? No tak...
Nie marudziłabym - gdyby ludzie byli uczciwi - zarabiam do cholery! Ale wirtualnie chyba pracuje wg niektórych moich pracodawców. Wreszcie zrobię czarna listę...

Mam naprawdę dosyć - papiery, pieniądze, złodzieje...

Dobranoc...


środa, 17 lipca 2013

Dzień dwieście pięćdziesiąty siódmy - Diseastery

Pisze tak co dwa dni  - wakacyjnie... tak jakoś mi wychodzi.
Może to też przez to, że w sumie nic specjalnego na głuchej wsi się nie dzieje.

Niestety juz jutro wracamy. Niestety bo pogoda się polepsza - a ostatni tydzień to dla mnie była gehenna.

Z planów niewiele wyszło. Z planów pracowych - bo wiadomo - w czasie deszczu dzieci się nudzą.
Dlatego tez spędzaliśmy czas na spacerach. A ja oprócz tego na gotowaniu, czytaniu, bawieniu a jeszcze na dodatek na ratowaniu łazienki przed potopami - bo dziecko kapało się zamiast w basenie w brodziku.
Ech, na dodatek zauważyłam, że jedna deska nie została właściwie polakierowana - i ta woda może być problemem. Ale martwic się tym będę później.

A wczoraj to już miałam naprawdę wszystkiego dość.
Zaczęło się po północy - gdy jak zwykle mój ulubiony bank o 0:57 poinformował mnie o tym, że spłata raty kredytowej nie została przeprowadzona automatycznie.

Kolejno - mój ulubiony pies sąsiadów zaczął strasznie szczekać - tak koło godziny 6 rano... a ja po tym sms od banku jakoś nie bardzo mogłam usnąć.

O 8 rano moi ulubieni sąsiedzie - zaczęli stukać talerzami. Szlag by to trafił, że musza akurat pod moim oknem sobie uskuteczniać życie towarzyskie!

Następnie gdy zobaczyłam słońce - mimo, że temperatura była dość niska - odsłoniłam basen. I zobaczyłam kolor ciemno zielony!

Nie odsłaniałam go prawie przez tydzień. Jednak temperatura wody była wysoka i co - i zalęgły się algi.
Urządziłam dziecku wycieczkę do Gniezna - a miałam nigdzie nie jeździć samochodem! Kupiliśmy butelkę Algi off (na szczęście za całe 10 zeta) - ale buteleczka ta wystarcza tylko na połowę pojemności basenu. I to nie na kuracje szokową. Cały wieczór się tym zamartwiałam - na szczęście dziś pogoda znów nie jest rewelacyjna i może do jutra basen zmniejszy intensywność zieloności.

Na koniec dnia - mój ulubiony kot wpadł jak do pożaru z patykiem od szaszłyka w zębach. Wpakował się na kanapę - tłustym patykiem ja obsmarował i zaczął fuczeć - gdy zabierałam mu złodziejską zdobycz. Wyobrażam sobie miny sąsiadów - gdy nagle w trakcie jedzenia - wpadł taki kot i im porwał patyk sprzed nosa :)

A dziś z rana - znów u sąsiadów stukanie talerzami. I dziecko mi się obudziło nie w humorze. I co? I zaczęło szarpać zasłony - tak, że wyrwało karnisz. Znalazłam wściekła strasznie - jakas resztkę gipsu budowlanego i zatkałam otwór - ale czy to wytrzyma?

Diseastery były na powitanie. No to są i na koniec...
Więc na koniec tej części lata parę zdjęć z ostatnich dni...

Ciasto ucierane z malinami

Nieszczęsny karnisz :(

Patyczek ukradziony przez mojego kota

Kot i próba wskoczenia na drzewo

Pożegnalny wieczór




poniedziałek, 15 lipca 2013

Dzień dwieście pięćdziesiąty piąty - Ubój rytualny

Czytam dziś oburzona o oburzonym MSZ Izraela na temat uchwalenia Sejmu o zakazie uboju rytualnego.
Oburzenie moje wynika z tego, że owszem MSZ Izraela ma prawo wypowiedzieć się w tej sprawie - ale mówienie o tym, że coś jest nie do przyjęcia - to raczej przesada.
Prawie to brzmi jak wypowiadanie wojny.
Ale przecież uchwała została przegłosowana przez posłów RP. Czas na lobbing przecież był.

Że to ograniczanie wolności religijnej. No fakt. Ale z drugiej strony to można sobie z tym poradzić sprowadzając mięso z zagranicy. Gorsze chyba dla wyznawców wiary jest np. zakaz noszenia burek we Francji - a jednak zakaz jest.

No faktem tez jest to, że to może mieć wpływ na polską gospodarkę - ale czy aż taki wielki?

To pewnie nie koniec tej historii... jeszcze Senat i Prezydent... jestem ciekawa...

Jednak pozwolę sobie napisać parę słów o tym rytuale, bo niestety znów mam wrażenie, że ludzie wypowiadają się nie znając w ogóle tematu.

Ubój rytualny jest praktykowany w kulturze judaizmu i islamu.
Wynika z zasad określających co jest „czyste” (kosher, halal) a co „nieczyste”. Reguły te nie są jednak jednolite i są często zmienne - a spory w tych kwestiach rozstrzyga rabin lub imam.

Ubój to usunięcie krwi z organizmu zwierzęcia - czyli inaczej oznacza wykrwawienie zwierzaka. A żeby to nastąpiło serce powinno jak najdłużej bić. :( Tym się rożni ubój od zabicia zwierzaka dla celów innych niż mięso - czyli dla skóry czy futra.
I teraz normalny ubój polega na tym, że się ogłusza zwierzę przed otwarcia naczyń krwionośnych - żeby jak najmniej cierpiał - co również jest technicznie wygodne - bo zwierzę nieporuszające się nie sprawia kłopotu.

Ubój rytualny wyklucza pozbawianie zwierzęcia przytomności. Nie wiadomo z czego to wynika - bo nie jest to opisane właściwie (wprost i jednoznacznie) w żadnych księgach świętych. Uważa się jednak, wg tradycji, że zwierzę jest uczestnikiem rytuału i musi być czyste - zdrowe i bez wad - a wada jest nieprzytomność.

"W praktyce ubój ten polega na specjalnym unieruchomieniu zwierzęcia i przecięciu obu tętnic szyjnych razem z tchawicą i przełykiem. Jednak bez naruszenia kręgów i tętnic kręgowych, które podtrzymują ukrwienie mózgu. W rezultacie zwierzę jest przytomne, cierpi i szamoce się w długiej agonii. Jako racjonalne uzasadnienie takiej techniki wskazywane jest rzekomo obfitsze wykrwawienie (na tle wyraźnego religijnego zakazu spożywania krwi)."

No i teraz co Państwo myślą? Może jednak rabin główny PL zamiast gadać o tym, że zrezygnuje powinien jakoś rozsądnie do tego tematu podejść... No ale ja nie wiem, może tam stworzenie nie jest boskim stworzeniem i można go męczyć przed śmiercią (sic!).

Oj znowu spadną na mnie gromy :)
Zdjęcie mam dziś piękne ciasta z malinami - ale chyba przy tej tematyce sobie je odpuszczę...

sobota, 13 lipca 2013

Dzień dwieście pięćdziesiąty trzeci - Nie lubię śnić

Ostatnio rozmawiałam dużo z znajomy, który dostał nieprawdopodobna propozycje pracy od człowieka, którego właściwie nie znał. Ale to było dość nieprawdopodobne to co miał robić. Wiele osób jest na rynku takich, które miały większe kompetencje i doświadczenie. Mało tego wiązało się to z wyprowadzka na jakiś czas z miejsca gdzie mieszkał. Dla mnie to było dziwne, tym bardziej, że jeszcze ta osoba zapłaciła parę złotych za fakt, ze się nie wycofa z projektu. Ale wszystko poza tym było realne. Znany na rynku człowiek. Z powiązaniami. Żadna ściema.


Ale pierwszego dnia po naszej rozmowie przyśnił mi się taki sen.

Jestem u mojego znajomego w domu. I przychodzi do niego staruszka podparta na ramieniu innego staruszka. Ledwo żywa. Okazuje się, ze przychodzi do niego po to, żeby grac na perkusji - uczyć się.
Ale znajomy nie miał ochoty na to. I ta staruszka odchodzi, po czym dzwoni ten schorowany starszy pan i mówi, ze pan wielka krzywdę jej zrobił. Bo ona żyła tylko po to by grać. I zmarła po powrocie do domu.

I następna scena. Nie możemy się skontaktować z tym znajomym i jedziemy do jego domu. Wiedząc, ze mógł sobie coś zrobić. Bo miał broń.

I podchodzimy pod dom, a tam się otwierają wielkie okna - i wyglądają dwie kobiety ubrane na czarno. W koronkowych woalkach. I mówią, chodźcie, chodźcie, musicie nam pomóc.
Nogi pode mną się ugięły.Byłam pewna, ze nasze obawy stały się faktem.
Weszliśmy - a tam w wielkim pokoju leżą ludzie pokotem na podłodze - ubrani w białe stroje (jak do karate) i sie nie ruszają. I wtedy ta starsza pani w koronkach mówi, ze trzeba zabrać mojemu znajomemu broń, bo jak sie rusza to pistolet strzela na wszystkie strony i dlatego nikt sie nie rusza.

Wtedy zapytałam - a dlaczego pani jest ubrana na czarno? Ona odpowiedziała, że oni są ubrani na biało i prosto - to ona jest na czarno i w koronkach. I obudziłam się.

A w życiu prawdziwym... Znajomy już siedział na walizkach gdy zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Otóż ten oferujący pracę zadzwonił, ze jest w szpitalu - bo tak jest przejęty tym projektem, ze ma kłopoty z sercem. Niby to realnie zabrzmiało - do czasu jak nie poprosił o kasę na leki. Mi to już śmierdziało i mówiłam, stary z moimi doświadczeniami z oszustami - to jakaś ściema na maksa. Jak to ON nie ma kasy? No ale człowiek człowiekowi pomaga. Niezależnie od tego czy to prawda czy nie prawda. Ufa naiwnie w takich sytuacjach.

Dzień przed wyjazdem kolejny telefon, że ten facet wyszedł ze szpitala ale jechał na inauguracje jednego projektu (co znów było prawda - bo można było o tym przeczytać w net) - ale miał wypadek samochodowy i leży ze złamana ręka i jest na obserwacji z obandażowana głowa. Tym razem znajomy zaczął dzwonić po policji ale dowiedział się tylko, ze  wypadków jest tyle i tyle w Polsce i niczego konkretnego się nie dowiedział. Miał dostać od tego człowieka kontakt do kogoś kto go w tym mieście przejmie, ale nic nie dostawał... Dzwonił i dzwonił i wreszcie postanowił jednak pojechać.

No i szlajał się po tym mieście zastanawiając się co zrobić przez cały dzień, bo nadal nie mógł sie skontaktować. Kupił powrotny bilet i kiedy już był w pociągu zadzwonił telefon.

Słowa były okrutne - ten człowiek zmarł - godzinę przed wyjazdem tego znajomego z tego obcego miasta.



czwartek, 11 lipca 2013

Dzien dwieście pięćdziesiąty pierwszy - Deszczowo

Oj no i siedzę i pracuje.
Piszę i piszę, liczę i liczę. Juz widzę światełko w tunelu.
Ciężko jest bo pogoda zwiała i dzieciak mi wchodzi na łeb. Juz się zastanawiałam czy go nie puścić do zimnej wody w zimny dzień. Może przestanie mi marudzić.
Ale taka ze mnie pracująca mama z dzieckiem na wakacjach, że zamiast mu poświęcać czas, siedzę w tabelkach i edytorach tekstu. Ale obiecałam mu, ze jutro i pojutrze nie splamię się robotą.

A dziś była 23:00 prawie jak skończyłam siedzenie w tabelkach. Dziś 18 godzin (no z małymi przerwami). Deszcz pada, ja senna... i nagle zorientowałam się, że kotów w domu nie ma jeszcze... i rozpaczliwie wołam Bazyl, Kazik... i co... i słyszę z oddali stukot kopyt kocich...Moje kociaki przyleciały. Jeden z lewa - drugi z prawa... No to dziś mogę powiedzieć, że mam dwa koto - psy :)))))

Dobrej nocy :)

W czasie deszczu koty się nudzą :)

wtorek, 9 lipca 2013

Dzien dwieście czterdziesty dziewiąty - Sielskie życie ze smieciami

Ze śmieciami fakap za fakapem...

 Brak od piątku toreb kolorowych - bo niestety przedsiębiorstwo, które wygrało przetarg nie przewidziało takiej wielkiej potrzeby. A żółte worki tu na letnisku niezbędne, bo wiadomo - ludzie przyjeżdżają - to żłopią piwo z puszek i żłopią płyny nawadniające z plastikowych opakowań. Ale spoko.

Jednak mam dość zastanawiania się gdzie mam wywalić styropian. Albo gdzie wywalić gąbkę. Albo gdzie wywalić skarpetkę. Trudno. Będą mi dowalać kary. Niech tylko spróbują!

Ale to jeszcze nic - grozi mi zalanie szambem - bo niestety jedyny koleś, który obsługuje tutejsze wsie sobie przedłużył weekend. Nie wie kiedy wyleczy kaca. Wesołe jest życie na letnisku :))))

Wieczorny spacer nad jezioro - Usiedliśmy sobie z synem na chwilę podumać
P.S.
Sytuacja nabrała kolorów. Szambo nabrało kolorów. Sąsiad ściągnął jakiegoś pana z szambem innego niż ten co nas obskakuje. Wylewało mu się jak i mi. Skorzystałam z niego również. jak zwykle płaci się 70 zeta za moje m3 ścieków tak ten pan wziął 50 zł. Ale gdy juz wypisywał mi kwita (trzeba zbierać kwity - bo to dowód na to, że szambo nie leci do piachu) - pojawił się na piechotę Pan ten co zwykle. I była avanti na pół wsi. Jak nie całą. Pan co zwykle darł się na tego pana taniego, że wywozi szambo do lasu... i zabiera mu robotę. Prawie doszło do rękoczynów. Ale wydarłam się na obu Panów, że mi dziecko straszą... co było dalej - poza moja posesja nie wiem. Ale tak zastanawiam sie - szambo do wody - to zbrodnia... ale do lasu? gdzies w głebi? Ciekawe jest zycie na letnisku :)))))))

poniedziałek, 8 lipca 2013

Dzień dwieście czterdziesty ósmy - Walka z lwami

Zamiast się skupić na pracy - to mam same atrakcje.
Zamiast wyluzować - to tylko się denerwuje.

Pogoda dopisuje - to dzieciak wyrywa się do wody.
Jak wychodzi z wody to chce jeść.
Jak już padnie w sen - to ja też padam.
A do tego koty szaleją i się szlajają.

Przy okazji denerwuje się na cały świat, na ludzi, na konflikty, na kłamstwa, na obietnice, na niemoc.

Mam niemoc.
I chyba z tego powodu przyśniło mi się dziś, że jestem na Jelonkach. Całe Jelonki obrośnięte są gigantyczna roślinnością.W tej roślinności królują lwy.
Ale z jakiegoś powodu codziennie muszę wychodzić z moimi kotami na smyczy - tak jak zwykle robi się to z psami. I przedzierając się przez te chaszcze wyłania się przede mną wielki lew. Przynajmniej 5 krotnie większy niż przeciętny lew. Wyglądał jak olbrzym prawie równy niskim blokom. I ten lew mnie zaczyna atakować - nie koty - lecz mnie. I koty próbują go drażnić, żeby mnie zostawił w spokoju. I dochodzi do walki. I jeden z moich kotów (nie wiem który) wbija mu pazury w oczy. To go oszołamia, lecz zdołał kotu wyrwać obie łapy. Drugi kot chwyta te łapy. Ja chwytam rannego kota i uciekamy... ale za nami biegnie reszta lwów z stada olbrzymów...

Może mnie nie dopadnie...

Kot jak lew w buszu





niedziela, 7 lipca 2013

Dzień dwieście czterdziesty siódmy - Rower

Daje plamę, ze nie piszę codziennie?
No niestety okres wakacyjny - człowiek czasami musi się oderwać.

Tym razem znów oderwanie moje nie wynikało z lenistwa lub jakiegoś kryzysu - lecz ze zjazdu rodzinnego. Ten własnie dobiegł końca, a ja znów wracam do codzienności. Robota czeka. A być może w najbliższy weekend znowu zobaczę Siedlce.

Ale zdarzyła się mi i bratu niecodzienna historia.
Dziś. Wczoraj rodzinnie opowiadaliśmy sobie rożne historie. O dziwo - tym razem poza śmieciami politycznych tematów nie było. Za to dużo wspomnień ale też rozmów o wierze i znakach.

Dziś musieliśmy z moim bratem podjechać na stacje kolejowa w Słupcy. Była już godzina 21:30.
Żeby tam się dostać jedzie się ponad 10 km przez las.
I tak na początku tego lasu - nagle wyszedł nam na drogę człowiek.
Starszy człowiek. Po 70tce. I zaczął do nas machać.
Minęłam go ale zapytałam brata - a może sie zatrzymać. Mam fobie - boje sie autostopowiczów. Nawet jeśli jadę z kimś to niestety nie zatrzymuje się. Tym razem było inaczej.
Mężczyzna ten do nas podszedł jakimś dziwnym krokiem. Przez chwile pomyślałam, że może jest pijany.
Ale podszedł do brata okna i mówi
- Ukradli mi rower, podrzucicie mnie ludzie do Strzałkowa? (było nam po drodze).
- No ale jak to ukradli panu rower? - zapytałam.
- No tak, zbierałem jagody i mi ktoś musiał ukraść. Jutro tu wrócę - odpowiedział.
- No to niech pan mi pokaże te jagody - powiedział z uśmiechem brat - pewnie podejrzewając, że to nie jagody tylko flaszka pod pazuchą.
I wyciągnął słój jagód.
Kiedy mówił, trząsł dziwnie ramionami - tak jakby nie mógł ich uspokoić, jakby ruchów nie koordynował.
Mówił tez niewyraźnie. Ale nie czuć było alkoholu.
- Czy Pan się dobrze czuje? - zapytał brat.
- Tak, tak - odpowiedział...
- No to niech Pan wsiada powiedziałam.

Jestem panikarą - cały czas myślałam o tym, ze może ma ze sobą nóż i jest niezrównoważony i coś nam zrobi... nacisnęłam ostro pedał gazu i zerkałam co chwila w lusterko na niego. Wtedy tez zauważyłam, że ma oklapniętą powiekę. Tak jakby był po wylewie - po udarze... i sobie przypomniałam, że tak własnie mogło być...

Zaczęłam mu mu zadawać pytania. Okazało się, że podobno od 9 rano już zaczął zbierać w lesie jagody (czyli spotkaliśmy go 12 godzin później) i, że koło 16 mu ten rower ktoś ukradł. Historia nieprawdopodobna - ale później sobie zaczęliśmy tłumaczyć, że może miał rower. Przy nim torbę - albo koszyk. I może donosił do niego jagody. I może rzeczywiście się zorientował kiedy mu podpieprzyli ten rower. Ale w takim lesie? Może się pogubił. Może w ogóle miał jakiś problem z pamięcią. Nie wiem. I nie wiem dlaczego akurat my go zebraliśmy z drogi. Przecież tam jeżdżą miejscowi. I dlaczego tak późnym wieczorem. Przez tyle godzin szukał roweru?

Strasznie nam przeszkadzał zapach jego skóry. Mieliśmy go wysadzić w tym Strzałkowie ale zapytałam gdzie on w tym Strzalkowie mieszka, a okazało się, że on chciał wysiąść w Strzałkowie, żeby złapać stopa do Słupcy. I brat mi szepną - to zawieź go do tej Słupcy. I co znów dziwne - okazało się, że mieszka akurat przy tym rondzie, z którego my musieliśmy zjechać.

Wysiadając jeszcze spytał ile nam płaci - a my byliśmy mocno zdziwienie tym pytaniem, wiec życzyliśmy mu tylko spokojnej nocy i tego, żeby ta strata jakoś się odnalazła... a on powiedział "Bóg Wam zapłać" i odszedł...

Nie rozmawialiśmy z bratem o tym z godzinę. Za to ja cały czas w głowie miałam myśli o tym, że pierwsze co mnie w tym człowieku uderzyło to to, jaka miał na sobie koszulę - bo nasz tata miał moim zdaniem taką ulubioną identyczną - taka do pracy np. na działce - w brązowo granatowa kratkę. I, że biło od niego mimo tego zmartwienia takie ciepło - radość. Jak od naszego taty. No i nasz tata byłby dziś w podobnym wieku. Takie włosy siwe... No i ten udar - to oko....

I kiedy usiedliśmy już spokojnie - nim ja wypowiedziałam te słowa - mój brat swoimi słowami potwierdził to co ja zauważyłam...

Rozmawialiśmy dzień wcześniej o znakach - o tym czy czujemy obecność taty... i takie tam rozkminki.
Może to spowodowało, że tak podeszliśmy do tego spotkania. A może coś jednak w tym było...

I akurat nas to oboje dotknęło - jego dzieci, którzy rozmawiali o nim..., które prawie nigdy ze sobą nie jeżdżą jednym samochodem. A na koniec przypomniałam sobie, że w sumie w ostatniej chwili zdecydowaliśmy, że jedziemy razem... Miało tak być...


czwartek, 4 lipca 2013

Dzień dwieście czterdziesty czwarty - Wojna wiary z niewiarą

Zastanawiałam się przez dłuższa chwilę jak to skomentować...Uzdrowiciel na Stadionie Narodowym. Senyszyn: to oszustwo. Godson: widziałem wskrzeszenie

I nie wiem... wiem tylko, ze człowiek dotknięty choroba lub mający chorych wśród bliskich nie jest realistą... i łapie się wszystkiego. Wiem też, że to umysł sprawia cuda w ciele... jak i robi sobie z nim co chce. Wiec choć może to pic na wodę fotomontaż i nawet jak ktoś inny w tym widzi cuda, wskrzeszanie - nawet jak to wyciąganie od naiwnych kasy - i ktoś w tym widzi nadzieje i przez chwile poczuje się lepiej...to niech sobie idzie... Człowiek bez takich problemów powinien zamilknąć... Ja nie życzę nikomu tego, żeby musiał łapać się cudów...

I kiedy te słowa napisałam na swoim FBowym wallu rozpętała się burza. Poleciały kamienie. Strasznie mi z tego powodu przykro się zrobiło.

Część osób uznało, że należy zakazać takich zbiorowisk naiwnych. I, że Kościół, ugandyjski szarlatan i Stadion Narodowy żeruje – bo to po wielka kasa – 60 tys ludzi x 40 zł. I że to bzdura z tym zmartwychwstawaniem.
Ale mnie nie interesuje kto na tym i ile zarobi.
Kochani moi a lotto? Ile ludzi wydaje kasę na to, żeby ktoś jeden poczuł się świetnie... nie trafione w kontekście z martwych powstania... Ale kto się składa na te x milionów? Ludzie wierzący, że im się uda wygrać.
Może nie mam dystansu...ale jest wolna wola.. A czy zakazać nawet naiwnym wierzyć powinno się - nawet jak wydaja na to własną kasę? Albo zakazać iść do wróżki? Albo nie wiem w gwiazdy wierzyć? Albo kurde nawet w to, że np. eksperymentalna chemia ich uleczy (za którą się płaci!) i to tez jak zabronić ludziom wierzyć w obrazki, wodę święcona z Lourdes, za którą się chyba płaci - to wszystko żer... zero pewności - zero potwierdzenia w badaniach... Świat nie składa tylko z realistów...

A realista przestaje się być, kiedy kogoś dotyka jakieś nieszczęście. Człowiek się będzie chwytał każdej nadziei. Czy ktokolwiek ma prawo komuś czegoś zabraniać. A jeśli ktoś nawet odmówi tradycyjnego leczenia na rzecz szarlatana – to czyż nie jest to nasze prawo do wolności – do naszych wyborów? Koleżanka napisała, że placebo to 42% skuteczności. Ja w to wierzę. Jak ktoś nie ma woli walki to najdroższa i najskuteczniejsza metoda nic nie pomoże...

Ktoś tez napisał –  że lepiej  postawić na proces niż stan - wiedza to proces a naiwność to stan. Mam wrażenie, że ludzie Ci nigdy nie zetknęli się z podobnymi sytuacjami. Człowiek góry przenosi za wszelką cenę.

I sama już nie wiem o co tu chodzi – brak zrozumienia mnie przeraża. A mam wrażenie, że szuka się tu dziury w całym... A przecież tu i ludzie będą zadowoleni – choćby przez chwile, i nasz stadion narodowy zarobi coś – o Kościół może chodzi...

A z drugiej strony moje słowa dotknęły katolików.
Wg nich nie powinnam komentować, skoro nie wiem...i mam słuchać. I, że wątpie w duchownego. Oj drodzy moi współbracia. Żebyście choć wiedzieli w ile świętych wierzyłam, ilu cudów się łapałam, na ilu mszach o uzdrowienie byłam. I to wierząc – a nie – nie wierząc. Ale, to nie mnie trzeba było uzdrowić – więc może dlatego, że to nie mój umysł miał zadziałać na nie moje ciało – albo dlatego, ze nie dane mi zatrzymać u uzdrowić ludzi na których mi zależy. Albo ta moja wiara jest na wiatr tylko? Ale przynajmniej nie atakuje katolików. Wszak nie powiedziałam, żeby wywalić uzdrowiciela z Polski. Powątpiewam tylko w  zmartwychwstania. Przecież mam prawo do wątpienia? Wiem tez, że wg Mt 11,4 Jezus nie tylko sam uzdrawiał, ale również apostołom polecił uzdrawiać: „ Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, ...” No ale czy jeśli mam prawo do wierzenia to nie mam prawy do wątpienia. A może już moi znajomi odebrali mi moje prawa?  Kolega mi przesłał link, który pozostawiam tu ("DUCH - L. Dokowicz, M.Bodasiński" ), żeby nie było znów, że czegoś nie dopowiadam a dotyczący cudów...

Ale tez nie moja rola jest kogoś przekonywać, że powinien wierzyć lub nie powinien. Słowo powinien jest nakazem... a my jesteśmy wolni... i niech nikt tej wolności nam nie odbiera... Żadna strona...
I patrząc na to co się działo czyż tej dyskusji niemożna znów sprowadzić do jednak walki i obrony Kościoła? A czyż to jest w dzisiejszych czasach istotny temat i dla zwolenników i przeciwników Kościoła. Taki event? Ale też przypominają mi się też dyskusje na temat koncertu Madonny 15 sierpnia... ech...

Podsumowując wszystkie te okrzyki, ataki... każdy ma z nas swoja własna wolę, swoje sumienie, swoja dusze i ciało, swoją wiarę i swoje pieniądze (te co w naszych kieszeniach a nie w państwowych - bo to inszy temat żerowania) – i jeśli ktoś z nas nie jest w butach kogoś innego w tak trudnych i smutnych sytuacjach to nie powinien oceniać co ktoś robi ze swoim ciałem, duszą i pieniędzmi...

Love & Peace!

wtorek, 2 lipca 2013

Dzień dwieście czterdziesty drugi - Pies w kojcu

No nie mam juz siły. Łeb mi peka.
Pies u sąsiadów ujada bez końca.
Rok temu przyjechali nowi sąsiedzi. Kupili sobie domek. Wyremontowali go. W zeszłym roku nie chcieli go wpuszczać do domu - no bo pewnie szkoda było lakieru - heh...
Pies pewnie przyzwyczajony do mieszkania w bloku z rodziną.

No to w tym roku jest gorzej. Biedny pies nie może biegać po podwórku. Zrobili mu kojec... dwa na dwa  metrymoże... (może zauważycie na zdjęciu - zrobiłam zdjęcie ze swojego podwórka) Nie jest psem na łańcuchu. Mają wielkie podwórko. Posesje dobrze ogrodzoną. I co zrobić? Skowycze...

No to zadzwoniłam do opieki nad zwierzętami.
I wszystko jest niestety zgodne z prawem. Beznadziejna polska rzeczywistość, póki nie ma znęcania się, to wszystko jest ok. A kojec to niby swobodne miejsce mimo, ze takie małe dla wilczura...

A ten szczeka i szczeka... mam dość... ja i pies...


poniedziałek, 1 lipca 2013

Dzień dwieście czterdziesty pierwszy - Śmieciowe zagadki

No to od rana segreguję.
A raczej od rana uczę się segregować...
Mam w teorii 3 worki oraz kompostownik.
W teorii bo ich fizycznie nie mam i nie bardzo wiem skąd mogę je wziąć.

Worek żółty - butelki typu PET,  opakowania po chemii  gospodarczej, opakowania  wielomateriałowe
(kartoniki po sokach, napojach,  mleku, produktach mlecznych,),  i innych spożywczych, drobne odpady opakowaniowe metalowe np. puszki po artykułach spożywczych,  folia.
Do niego nie wolno wrzucać: odpadów pochodzenia medycznego, mokrych folii, puszek  i pojemników po farbach i lakierach, opakowań po środkach  chwastobójczych , grzybobójczych i owadobójczych; metali
łączonych z innymi materiałami, np. gumą.

Worek niebieski - czyste gazety, książki, zeszyty,  katalogi, prospekty, foldery,  torby i worki papierowe,
tekturę i kartony oraz  opakowania wykonane z tych surowców.
Do niego nie wolno wrzucać: opakowań z zawartością np. żywności, wapna, cementu, kalki technicznej

Worek zielony - czyli czyste białe i kolorowe szkło.
Do niego nie wolno mi rzucać: ceramiki (porcelana, naczynia typu arco, talerze, doniczki),  luster, szklanych opakowań farmaceutycznych i chemicznych  z pozostałościami zawartości, szkła budowlanego (szyby
okienne, szkło zbrojone), szyb samochodowych.

No i kompostownik - czyli odpady kuchenne, liście, trawę,  kwiaty  resztki roślin ciętych  i doniczkowych,
wióry z drewna i słomy.
Do worków brązowych - jeśli się nie ma kompostownika nie można wrzucać np. popiołu. Ja na szczęście kominkowy popiół mogę sobie do kompostownika wrzucać.

Pozbyłam się problemu z ilością worków - czysty papier ląduje w kominku.

 No ale zaczęły się schody -  co mam zrobić z buteleczka po lakierze do paznokci - albo z kośćmi z kurczaka? Mogę wyrzucić żeby podkarmić zwierzaki - ale psy chorują od kości kurczakowych.
A podarła mi się gąbka i szmatka kuchenna - gdzie je wrzucić?

Jak podpisywałam deklarację to mowa była tylko o tych workach co powyżej napisałam. To co mam teraz zrobić?

W deklaracji podpisałam też, że chcę, żeby odbierali ode mnie 2 worki 240 l. No ale przed chwilą jak zadzwoniłam do urzędu gminy to dowiedziałam się, że raz w miesiącu odbierają worki (beznadziejne! w zeszłym roku odbierali dwa razy w miesiącu) w każdej ilości. No to o co chodzi z tymi 240 l? jak zapytałam, to pan nie umiał odpowiedzieć. Może w tych 240 l mieści się coś o czym nigdzie nie napisali - czyli mieszane śmieci - takich co przyporządkować się nie da?

Jeśli tak jest to sfrajerzyłam - bo nie uzbieram dwóch 240 l worków miesięcznie.

Ta sprawa z odbieraniem śmieci tez mnie irytuje. Worki mam postawić przed posesją. Czyli przez miesiąc mogą sobie stać rozszarpywane przez zwierzaki.

Poza tym wczoraj moja siostra cioteczna odebrała ode mnie uzbierane śmieci od września ubiegłego roku. Bo łaskawcy mieli w dupie ich odbieranie. Normalnie już od maja odbierali. Czyli obecnie nie miałabym żadnego problemu. A tak już się bałam, że będę siedzieć i segregować 3 worki po 240 l...Bleeeeee
A ja się dziwiłam, że tak dużo śmieci po drodze widziałam... Ludzi w podobnej sytuacji pewnie zostali - tak jak ja bym została gdyby nie przyjazd mojej siostry.

Ludzie! Czy nie może być normalniej? Prościej? Ja tu na wsi nie mam nic przeciwko segregacji. Ale jak mamy to robić to na podstawie jasnych przepisów i w taki sposób, żeby śmieci się po ulicach nie walały...

No chyba, że komuś o coś innego chodziło?

Dwa obiady pod rząd - czyli leniwe - z wiejskiego twarogu.