sobota, 31 sierpnia 2013

Dzień trzysta drugi - Proszenie

Och, ciągle uczę się pokory... Bardzo trudno jest prosić. I to nawet nie w swoim imieniu, tylko innych... Chociaż w sumie w swoim, bo żeby osiągnąć swój cel np. w Fundacji to muszę nauczyć się pokornie prosić o pomoc... (w moich sprawach to brak mi już słów - zresztą nikt mi nie pomoże - już o tym wielokrotnie pisałam - ani prawo ani ludzie).
Myślę teraz o Fundacji. I zwlekam z takimi prośbami, co nie działa na korzyść. Szczególnie gdy proszę o to, żeby ktoś coś zrobił za darmo co na rynku dużo kosztuje.

A własnie - nie pamiętam czy to już napisałam - wiec może się powtórzę - czy wiecie, że księgowość Fundacji jest usługą droższą niż zwykłej działalności gospodarczej? Na usługi pro bono nie ma co liczyć niestety - nawet duże firmy podatkowo - księgowe nie chcą działać pro  bono.

Nie wiedziałam, że będę musiała z sobą sama walczyć. I po co ta lekcja? Może po to, żebym już nigdy nie zapytała nikogo naprawdę potrzebującego (bo tym co niekoniecznie potrzebujący najwyraźniej łatwo przychodzi): Masz problem? to dlaczego tak długo nie poprosiłeś o pomoc?

Ech...

czwartek, 29 sierpnia 2013

Dzień trzy setny - Nienawidzę szpitali

Przez swoje ostatnie lata życia zbyt dużo miałam do czynienia ze szpitalami.
Miałam nadzieje, że już swój przydział wykorzystałam. Niestety los nie jest łaskawy.

Te poprzednie razy kończyły się nie tak jak każdy chciałby, żeby się skończyły. A 4 miesiące z dzieckiem w szpitalu ciągiem to było zbyt dużo. Teraz będzie inaczej. Jednak uraz pozostał. Zresztą nawet po sądach się z jednym ze szpitali ciągałam...

Teoretycznie wcale mnie szpital nie przeraża, jestem spokojna, nie denerwuje się - ale mój organizm szaleje.
Wchodzę do szpitala normalnie. Nie odrzuca mnie zapach, bo dziś już szpitale tak nie śmierdzą jak kiedyś.

Ale - nie chce nikogo urazić - jak widzę to co się tam dzieje, to zaczyna mi się w głowie kręcić. I choć miałam dziś nadzieje, że lata płyną i że wszystko musi się przecież zmieniać na dobre - wszak choćby w serialach tak pięknie wszystko wygląda... to nie jest prawda... nic się nie zmienia...
Normalnie fabryka. Ale taka, w której przedmiot produkowany może być lekko wybrakowany a i jak spadnie z taśmy produkcyjnej, to nie ma się czym przejmować...

Przed operacją - ktoś ma wysokie ciśnienie - i naturalnie, że przed narkoza nie powinno się takiego mieć - lekarz zleca zmierzenie przed - ale jakoś pielęgniarka o tym kompletnie zapomina...

Sala operacyjna - gdzie przez dziurkę od klucza - taką jak kiedyś były w drzwiach - właściwie wszystko można obejrzeć...

Stażyści - którzy tłumnie pakują się w trakcie usypiania pacjenta - i nikt nie spyta, czy mogą w trakcie przygotowywania pacjenta być na sali - przecież to intymne bardzo chwile. Przecież ludzie raczej się zgodzą - ale nie podoba mi się taki stosunek do pacjenta...

Pacjent wyjeżdża z operacji i jak nie ma przy nim nikogo bliskiego, to nikt nie zadba, że z gołą pupą może wyjechać z tej sali... a ludzie siedzą, bo żeby była jasność, akurat w tym miejscu ludzie siedzą tuz przy sali operacyjnej...

No i śmichy chichy, które słychać z tej sali operacyjnej... w trakcie prowadzonych zabiegów - to nie jest fajne...

Czepiam się, no pewnie trochę tak, ale to własnie nie fabryka, tu są ludzie... i nie chodzi mi o śmiertelną minę - ale o trochę empatii dla przerażonych ludzi...

Fatalnie się czuje... Psychika poszła w tango z moim zdrowiem fizycznym. Jutro będzie lepiej.

P.S. Ale, ale - jedynym szpitalem w PL (bo tez znam z własnego doświadczenia szpitale w DE) gdzie czułam się inaczej, choć niejedno tam przeżyłam - ale stosunek personelu do zagubionego i chorego  człowieka jest inny - ludzki to Centrum Zdrowia Dziecka...





Dzień dwieście dziewięćdziesiąty dziewiąty - Bezpieczeństwo

Mam sieć. Więc wczorajszy tekst wrzucam wcześniej niż zamierzałam.

Będąc na wsi słuchałam audycję radiowa na temat bezpieczeństwa ludzi w pracy. Głównie temat krążył wokół prac rolniczych. Okazało się, że w Polsce co trzy ginie jeden człowiek z powodu wypadków związanych z pracą w gospodarstwie rolnym.
Kilkakrotnie te dane powtarzali, więc nie sądzę, żeby to była ściema.

Choć ostatnio - na chwilę zmieniając temat na rzetelność - przeczytałam wypowiedź w sprawie odwołanego festiwalu Fugazi gdzie powoływano się na dane dotyczące poziomu głośności: "Zapamiętałem jedynie dyskusję o polskim prawie, które ilość powyżej 48 decybeli traktuje jak wykroczenie i może ukarać mandatem. Samochody przy trasie generują hałas ponad 200 decybeli a suszarka do włosów 120" Oczywiście dane te nie są prawdziwe - i choć żal, że ten festiwal się nie odbędzie, to jednak manipulacja jest. I tego nie lubię. Prawdziwe i przykładowe wartości podaje poniżej, bo chyba warto wiedzieć:
- 10 dB – szmer liści przy łagodnym wietrze
- 20 dB – szept, cichy ogród
- 30 dB – bardzo spokojna ulica bez ruchu kołowego
- 40 dB – szmery w mieszkaniu, darcie papieru
- 50 dB – szum w biurach
- 60 dB–90 dB – odkurzacz
- 70 dB – wnętrze głośnej restauracji
- 80 dB – głośna muzyka w pomieszczeniach, klakson
- 100 dB – motocykl bez tłumika
- 120 dB – śmigło helikoptera w odległości 5 m
- 160 dB – wybuch petardy
- 190 dB – prom kosmiczny
- 220 dB – bomba atomowa
Ale tak czy inaczej, zabawne, że ktos twierdzi, że 48 dB to wykroczenie :))))

Wracając do tematu głównego - dane te są dość przerażające. Przykłady podawane były dość makabryczne i najczęściej dotyczące obsługi maszyn rolniczych, bo nie przestrzega się podstawowych zasad bhp, korzysta się z przestarzałych maszyn (jakaś oska w kogoś strzeli), własnej produkcji maszyn (!), bałagan w gospodarstwie i powierzanie dzieciom i osobom starszych prac, których nie powinny wykonywać!
Okazuje się tez, że zagrożeniem jest tez pył rolniczy - ale czy widzieliście kiedyś kogoś w masce na polu?
No i tak się nasłuchałam, nadziwiłam i przyjechałam do W-wy...

A tu na przeciw moich okien ocieplany jest budynek. Może się mylę, ale na moje oko rusztowania są ustawione byle jak (zdjęcie poniżej). To co Ci panowie bez KASKÓW, bez zabezpieczeń wyczyniają można nazwać wyższym poziomem akrobacji. Ja wiem, że doświadczenie itp., ale czy tak można?
Staram się nie patrzeć. Mam wrażenie, że sami się proszą o wypadek. No ale czy ktokolwiek to kontroluje? Piwko też widziałam. No tak, pewnie są ubezpieczeni... i resztę maja gdzieś...
Ciekawa jestem jak to wygląda w innych bardziej cywilizowanych krajach... Nie miałam okazji się przyjżeć, no tak tam w sumie to pewnie tez pracują Polacy - i są bardziej skuteczni i szybsi bez tych kasków na łbie... Bo po co ma takie coś im przeszkadzać.... Ech...


środa, 28 sierpnia 2013

Dzień dwieście dziewięćdziesiaty dziewiąty - Nie mam netu

Coś mi się pokiełbasiło z siecią i wrzucam to usprawiedliwienie przez komórkę, więc nie będę się rozpisywać.
W panikę wpadłam - ale okazało się, że cały blok ma problem. Z TV też.
Jutro nadrobię będąc w szpitalu....

Ściskam Was mocno. Dobranoc.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty siódmy - Śmiecie i w realu i w głowie

Słowo o śmieciach bo winna jestem ta opowieść jako errata do całej historii śmieciowej: Otóż miałam w sobotę bliskie spotkanie z panami od śmieciarki. Pan zajrzał do mojego wora ze śmieciami. Czepnęłam się go, że mi zagląda w życie. Pan zaczął się tłumaczyć, że to niezwykłe, że tylko jeden worek z plastikami mu daje - myślał, że mieszane śmieci mu dałam. Wytłumaczyłam panu, że nie mam tylko jeden kosz w kuchni na plastiki a papierki lądują w kominku, odpadki kuchenne w kompostowniku, a że się dobrze prowadzę to szkła nie produkuje :)))) Pan skwitował moje słowa stwierdzeniem, że dziwna jestem. No cóż...

A poza śmieciami wydarzeń niet.
Nie mogę się podnieść i przestać myśleć.
Nie chce mi się z nikim gadać.
Ale z drugiej strony niewątpliwie jestem na siebie wkurzona. Bo w tym hałasie myśli nie mogę ruszyć się dalej.
Odnośnie klienta, który powiedział mi, że sobie dam rade postanowiłam jedynie, ze dość już z nim jakiejkolwiek współpracy - chociaż to kompletnie nie załatwia żadnych problemów. No w sumie załatwia tyle tylko, że w jednym przypadku już nie nastawie się na oszustwo.
W tym przypadku...
Jak ma odzyskać swoje - też nie wiem. Beznadziejnie wierzę w to, że kogoś ruszy sumienie. I to już! Natychmiast!

Nie wiem co mam zrobić, dokąd pójść... Nie wiem...
Sama sobie chyba dziś kopa sprzedam, żeby przynajmniej załatwić sprawy nie cierpiące zwłoki - a jak się nie skupię przez kolejne dwa dni, to będę mogła zapomnieć o realizacji celów.

Co z prywatą? Powiem tak jak Scarlett O'Hara - pomyślę o tym jutro - a tak naprawdę w czwartek.




sobota, 24 sierpnia 2013

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty piąty - Trochę polityki

Mieszkam w Warszawie od urodzenia.
Nie wyobrażam sobie mieszkania w innym mieście - oczywiście najchętniej zamieszkałabym na wsi - ale myślę o sytuacji, gdybym miała wybór mieszkania w innym mieście. Zdaje sobie sprawę z tego, że los może postawić mnie przed faktem, że musiałabym się gdzieś przenieść. Jednak to miasto jest moje. Umiem się w nim poruszać. Mam tu swoja rodzinę i znajomych - choć akurat argument w postaci znajomych w dzisiejszych czasach nie jest tak istotny - bo ani się z nimi nie spotykam i kontakt głównie z nimi mam przez net. Ale leży mi na sercu to co się w tym mieście dzieje.

Przez ostatnie miesiące wiele mam wiele do czynienia z urzędami powiązanymi z m. st. Warszawy - czyli podległymi pani HGW. I naprawdę miło jestem zaskoczona. Nie chodzi o to, ze wszystko da się załatwić. Bo się nie da. Ale mam jasność sytuacji w każdej sprawie - wiem dlaczego się nie da. A nie, bo nie. Zazwyczaj wynika to z przepisów - rozporządzeń - niezależnych akurat od tego poziomu zarządzania - lecz np. od rozporządzeń ministerialnych.
Ludzie są przyjaźnie nastawieni i sami do mnie dzwonią, aby mi w czymś pomóc.

Denerwują mnie akcje ze śmieciami, akcje z rewitalizacja Ogrodu Krasińskich, z brakiem kasy na to i tamto, nieprzewidywalność możliwych atrakcji w trakcie remontów (zalanie metra, pękające ściany), czy jezioro żoliborskie...

Ale się coś dzieje. Lepsze są jednak błędne decyzje niż ich brak.

Poza tym należy pamiętać, że np. budżet miasta (jego podział) nie jest "widzimisie" pani HGW  - lecz jest to uchwała podjęta przez rade Miasta po wcześniejszych konsultacjach z dzielnicami.

No ale będziemy mieli referendum. Oznacza to nic innego jak marazm w Warszawie. Przez rok.

Czyli tak, jak w referendum HGW przegra - to premier wyznaczy p.o. Kogokolwiek chce. Następnie w trakcie 90 dni odbędą się wybory. Czyli połowa stycznia pewnie. I teoretycznie do końca listopada będzie ta osoba wybrana działać. Niewiele zrobi, bo nawet się nie rozpędzi... Czyli w teorii nie będzie miała szansy na wygraną w kolejnych wyborach (tych w listopadzie 2014). No to kto chętny? Ktoś jest? Frajerzy jacyś?

No ktoś konkretny wszak się na tym wszystkim chce wypromować... psia kość... zamiast wydawania kasy na kampanie wyborcza... Pan G. sobie de facto bezpłatnie - w domyślę wykorzystując kasę na organizacje referendum - to wszak inna pula (tamta kasa nie przepadnie) robi sobie kampanie wizerunkową. A dodatkowo mu media robią darmową kampanię medialna...

Jednak on pewnie poczeka do następnego roku - fala go i tak niesie...

No i dlatego mi się to wszystko nie podoba. Bo człowiekowi, dla którego ważna jest Warszawa nie powinien robić takiego hałasu politycznego i takiego burdelu w głowach ludzi. Bo to nie chodzi o to co sie zrobiło w Warszawie, tylko o polityczną bardachę. Wypieprzyć w kosmos osobę z poparcia PO.  I na tej walce wypłynąć.

I spowodować rok przestoju.
Mam nadzieje, że ludzie jednak zaczną myśleć - a nie lecieć ślepo za kolejna medialna twarzą - która dużo muczy a mleka nie da...

Btw - co on zrobił dla Ursynowa?





czwartek, 22 sierpnia 2013

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty trzeci - Taka karma

Miałam dziś mnóstwo rzeczy załatwić. Ale poza automatycznym poruszaniem się do kuchni, do syna, do łazienki i z powrotem i gapieniem się pustym wzrokiem w dal nic nie mogę zrobić.

I znów zamartwię mamę tym tekstem. Ale mamuś nie lękaj się o mnie <3

Zresztą mamie mówiłam to już kilka dni temu.

 Mam w swoim życiu cel. Cel ten wynika z dwóch przyczyn:

- mam niepełnosprawne dziecko
- mam doświadczenie biznesowe i wiem, że jestem dobrym managerem

Moim celem jest uruchomienie ośrodka dla osób powyżej 16 roku życia.
Moim drugim celem jest wspieranie osób wykluczonych - ale nie poprzez dawanie cashu lecz poprzez przekazywanie swojej wiedzy - aby mogli stanąć na nogi.

Jednak doświadczenie ostatnich prawie dwóch lat - z naciskiem na ostatnie miesiące każe mi postawić tezę, że staranie się być dobrym jest kompletnie nieopłacalne.

Kiedy pomagasz komuś bezinteresownie musisz pamiętać, że nigdy to Twoje dobro do Ciebie nie wróci.
Kiedy ledwo przędziesz ale komuś pomożesz finansowo to on i tak o Twojej pożyczce zapomni - ale o Tobie też.
Kiedy już będziesz podpierać się nosem, i sam już nie będziesz miał do kogo się zwrócić o pomoc - to Ci, którym pomagałeś będą Cie mieli w dupie (przepraszam, ale to wymaga dosłowności). Niezależnie od tego czy są Ci bliscy czy dalecy.
Kiedy upomnisz się o zwoje zarobione pieniądze do kogoś, komu zrobiłeś dobra robotę, to usłyszysz, że nie ma czasu z Toba rozmawiać, albo nie ma kasy - rozmawiając z Tobą np. z Chorwacji albo ze sklepu, bo własnie sobie kupuje duży telewizor LCD.
I kiedy totalnie czujesz się bezsilny - to niestety jeszcze zaczynasz wątpić w siebie i zastanawiać się jakim prawem chcesz mówić ludziom jak maja wykaraskać się z wykluczenia jak sam prawie nim się stajesz. To będzie kłamstwo.
Zaczynasz również wątpić w siebie jako rodzica - bo przecież w tym wszystkim nie o ego Twoje chodzi i opływanie w luksusach - tylko podstawowy wikt i opierunek dla niego. W przypadku dziecka niepełnosprawnego pozbawienie go rehabilitacji to jak skazanie go na śmierć w przytułku (to nie są słowa wyolbrzymiające sytuacje).

Gdybys jednak zachował się jak zbir, dupek i po pierwsze wynajął rusków, po drugie zrobił tym wszystkim ludziom i firmom koło pióra - choćby publikując o nich informacje na blogu, FB - to pewnie poszliby do sądów - ale może Ty byś miał problemy - ale duza szansa byłaby na to, żeby odzyskać swoje. A nawet jak z powodu zawału serca nie doczekałbyś odzyskania swoich dóbr, to chociaż rodzina miałaby kogo ścigać o odszkodowania (sic!)

Ale nie możesz się przełamać i nie chcesz ludziom robić krzywdy - czyli jednocześnie robisz krzywdę swojemu dziecku. Jednocześnie też rzucasz sobie samemu kłody pod nogi, bo jak ja dziś siedzisz i nie realizujesz planów. Planów, które mają przybliżyć Cie do celu. A celem znów jest coś dla innych.

I w tym wszystkim najgorsze jest to, że nie jesteś człowiekiem, który siedzi na bruku i żebrze bo nie ma ochoty na pracę. Nie - to inni Ciebie okradają i oszukują. Bo Ty wykonałeś i swoja pracę a z drugimi podzieliłeś się groszami - kiedy wydawało się, że są już w sytuacji bez wyjścia.

No to jak to jest? Kiedyś mój znajomy powiedział mi, że pomagając ludziom - nie wiesz czy im pomagasz czy krzywdzisz. Może ktoś za te 5 zeta wrzucone do kapelusza pójdzie się napić, bo jest alkoholikiem i nim nadal będzie jeśli ludzie będą mu wrzucać nadal cash do kapelusza.

To, że nie zrobiłam kuku właścicielom i x i y i z firmom ustawia mnie pewnie po stronie złej mocy - bo będą kolejnych ludzi tak wykorzystywać i oszukiwać. To, że pomogłam innym ludziom pewnie tez pozwoli im pójść do kolejnych i kolejnych - kupować sobie telewizory, dobre żarcie - i nie oddawać. No bo co im może ktoś zrobić?

A może to jest tak, że trzeba dostać po tyłku, żeby więcej rozumieć?
Świadomość tego, że Ci wszyscy oszuści maja w rekach Twoich kolejnych 4-5 mies. życia w spokoju jest przerażająca. Oni są spokojni i zadowoleni. Niczym się nie przejmują. A Ty dostajesz od nich w prezencie strach, stres, przyspieszone bicie serca, ból głowy i łzy. I sms - że tu nie zapłaciłeś, i maile, że tam coś wisisz, i monity, że Ci prąd wyłącza... a na koniec, że no niestety musimy zawiesić terapię dziecka.

I dziś tym gwoździem, do moich smętów była moja rozmowa tel z klientem. Powiedział, przepraszam. Przepraszam, że tak wyszło. Ale nic na to nie mogę poradzić. Mam wydatki. Ale Ty sobie dasz radę, zawsze sobie dajesz radę. Jesteś silna.

Opamiętajcie się ludzie!

....

A ja...? A ja muszę zacisnąć zęby i wytrzeć łzy i skończyć dokumentacje, bo mi ucieknie cel z zasięgu ręki.
Teraz pójdę z synem na spacer i będę mu wmawiać, że wszystko będzie dobrze i mama już będzie się uśmiechać i jutro będzie normalnie.

A Was drodzy czytelnicy - którym krzywdę zrobiłam pomagając i pracując dla Was - przepraszam i proszę o wybaczenie.
I nie proście nigdy nikogo więcej o pomoc i pracę (w domyśle za darmo), bo to Wy sobie sami ta krzywdę czynicie rękoma innych.
Niech się obudzą Wasze sumienia...
I może dacie nie mi - ale mojemu dziecku trochę beztroskich chwil... A i mojej mamie - spokoju... (Mamuś! nie denerwuj się!!!!!!)

Dobrej reszty dnia...

















wtorek, 20 sierpnia 2013

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty pierwszy - Zimno - psia kość!

Lodóweczka się zrobiła.
A do tego jakoś się nie wyspałam - bo to już te rejony pełniowe. 

Śniły mi się cztery sny - co oznacza nic innego, tylko, że tyle razy usypiałam w ciągu nocy.
Pisać o nich nie będę - bo znów straszne - m.in katastrofa lotnicza na moim starym osiedlu na Yelonkach. To sen powracający - zawsze katastrofa - ale zawsze inny scenariusz.

Ale opowiem Wam historie usłyszana w tutejszym sklepiku.
Otóz jedna pani będaca tu obecnie w swoim letniskowym domku opowiadała z przejęciem innej pani, ktora to wczesniej opowiadała z przejęciem inna historie, lecz niestety za małe mam uszy żebym mogła ja dosłyszeć.

Otóż ta pani siedziała sobie na swoim tarasie jedząc konfitury i popijając je herbatką. Bardzo ta pani pasowała z wyglądu do tego zajęcia - otulona w najwyraźniej własnej roboty szal na drutach czy innym szydełku. Pani była sama,  bo dzieci się już rozjechały, wnuki na koloniach. I siedziała tak gdy nagle ktoś wszedł jej na podwórko. Pani była pewna, ze to sprzedawca miodu (to fakt - obecnie to plaga na naszej wsi - dzień w dzień ktoś z miodem). A ten ktoś - nie obdartus - jak sama pani powiedziała - otworzył drzwi do jej domku i skierował się do kuchni (skąd wiedział, gdzie jest kuchnia nie wiem). Nim się pani poderwała zauważyła tylko, że ktoś zamknął lodówkę i wymijając ją sprytnie uciekł... Zaczęła za nim dreptać krzycząc ratunku (podobno trzeba krzyczeć pożar!). Nie wiedziała sama jeszcze co sie stało... A ten ktoś krzyknął w jej stronę - zimno jest - psia kość! i uciekł!

Podreptała wiec do kuchni. A tam z lodówki zniknęły jej prawie wszystkie zapasy. Ten ktoś zapakował je w torbę, o której wcześniej nie raczyła w opowieści wspomnieć. Powiedziała, że to był młody człowiek. I widocznie biedak głodny. No ale, żeby ja okradać? I dlatego tu w czasie ulewny doczłapała się. Choć z pieniędzmi już krucho do końca miesiąca....

No to juz tak się ludzi okrada... Bez oporu żadnego. Niska szkodliwość czynu i takie tam... 
Niemiło mi się zrobiło...




poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Dzień dwieście dziewięćdziesiąty - Wietrzenie mózgu

Och, mimo wczorajszego szaleństwa kubłowego zakwasy mam niewielkie. Ale chyba mi ta siłaczka dobrze zrobiła, bo humor mam dziś znacznie lepszy.
Ale może to powietrze a nie wysiłek - no ale w sumie endorfinki wczoraj produkowałam :)

Mam ochotę ten stan podtrzymac i może dziś jednak parę brzuszków zrobię :)))))?

Pogoda słaba - nie pada - lecz jest ponuro. Ale to idealna pogoda do pracy i to co mi ostatnio tydzień zajmowało przeciętnie zrobiłam przez niecały dzień - z przerwami na kuchenne rewolucje. Mózg lepiej funkcjonuje. No i zdalna praca jakoś idzie... Szkoda tylko, że jej efekt poznam dopiero za jakiś miesiąc z haczykiem. Urzędowe czasy odpowiedzi na pisma są nie do przeskoczenia.

Ale, ale... Niektóre urzędy - te wyższe a raczej najwyższe niestety dają sobie prawo nie odpowiadania na korespondencje - co mnie obecnie denerwuje... Bo czekam już na jedną odpowiedź dłużej - czyli się odpowiedzi nie doczekam. Mam jednak nadzieje, że mimo braku odpowiedzi - zasiałam tak coś, co przyniesie jakiś rezultat.

W związku z tym, że się wyrobiłam z tym co nie miałam w planach się wyrobić chyba sobie zrobię przerwę na lenistwo umysłowe i w ramach ćwiczeń gimnastycznych uporządkuje domek narzędziowy - bo mimo mojego zamiłowania do porządku - z niewyjaśnionych przyczyn - wszystko się z niego wysypuje.

Może dzieciak mi pomoże. Dziś jest chętny do współpracy :) Powietrze tez na niego dobrze działa.

Może pozrywa mi aronię - bo już w tym roku jest gotowa do zbierania. Słońce przyspieszyło proces dojrzewania. W tym roku postanowiłam spróbować swoich sił i zrobić z niej dzemory ale bez użycia cukru białego. Może słodzone miodem? Zobaczymy - ale to po powrocie... Teraz je zamrożę - bo ich zamrożenie powoduje, że nie sa takie bardzo cierpkie. Tylko kiedy my wrócimy?

No i na swoje życzenie własnie znów skwasiłam sobie minę... Nie, nie - o tym jutro będę myśleć...

Aronia gotowa do zrywania... na dzemory :)








niedziela, 18 sierpnia 2013

Dzień dwieście osiemdziesiąty dziewiąty - Przyszła śmierć

Dziś rano zjechałam się jak nie wiem kto.
Basen niestety ma korek przy dnie - ale nie w dnie - co oznaczało napełnienie i wylanie ok 60 wiader wody.
Powinnam mieć pompę - ale nie mam. Na dodatek trzeba było basen wyszorować z zielonego osadu.
Zajęło mi to ze 3 godziny.

Oczywiście do tego musiałam jak zwykle latać po kuchni, zabawiać dzieciaka, żeby tylko nie przypomniał sobie o basenie.

Na dodatek dziś w nocy spać jakoś nie mogłam. Budziłam się co jakiś czas. Nie bardzo wiem z jakiego powodu. No ale jak chodzę nabuzowana i wyrywam sobie włosy z głowy, to się przekłada na sen.

Po obiedzie - wzięłam już podpierająca się nosem -  na górę do łóżka. Włączyłam mu audiobooka i obiecałam, że za pół godziny pójdziemy na spacer.
Nastawiłam sobie budzik i błyskawicznie usnęłam.
Ja wiem, że to nie jest normalne - ale mi się sny śnią nawet podczas krótkiej drzemki. I tym razem stało sie tak, że przyszła do mnie piękna kobieta ubrana cała na biało. Powiedziała mi, że jest posłańcem Boga - a na imię jej Śmierć. Jednak, że ona przychodzi, żeby dać człowiekowi wybór. I, że skoro ja juz nie mam siły nosić ciężaru życia - to ona pozwala mi podjąć decyzję. Pokazała mi obraz na ścianie - na którym były poruszające sie postacie moich zmarłych bliskich - uśmiechających się do mnie i kiwających rękoma. W geście zaproszenia. Powiedziała mi jednak, żebym nie ufała nigdy swoim oczom, bo to co wydaje się prawdziwe często okazuje się kłamstwem. I, żebym pamiętała, że swoim odejściem mogę rozpocząć lawinę nieszczęść i smutków, które dotkną moich bliskich, że to oni zaczną nie mieć siły nieść swojego bagażu. Spytałam czy mogłabym ich zabrać ze sobą. A Śmierć powiedziała - czyż nie wiesz, że każdy ma coś do zrobienia i dopiero jak to uczyni będzie mógł odejść...i wówczas też mu dam wybór.  Ale przecież ja swojego celu jeszcze nie osiągnęłam - przypomniałam Śmierci. Ona na to, ale Ty chyba juz nie masz siły iśc dalej...

Zadzwonił budzik...

Poszliśmy na spacer... cały czas miałam wrażenie, że ktoś za mną idzie...

Nawłoć - zapachniało jesiennie...

sobota, 17 sierpnia 2013

Dzień dwieście osiemdziesiaty ósmy - Zielono mi

Stojąca woda przez miesiąc w upały (z chlorem, lecz bez filtrowania) i z basenu zrobił sie staw. Jakieś propozycje - jakie ryby mam hodować???

Wściekła jestem - pierwszy raz tak się zdarzyło, że nie byłam tu przez miesiąc.
Czego innego mogłam się spodziewać?

Jak widać syf kupiony w sklepie na glony nic nie zdziałał - nawet wlany w nadmiarze.
Dzieciak wściekły.
To teraz moje złotówki (koszt wody) zostaną wchłoniętę przez ziemię.
Mam nadzieje, że nie wyjałowi sie przez ta ilośc chemii w wodzie... Ale skoro na glony nie zadziałało to i może na rośliny i ziemie tez nie...

Słabo mi... ze złości...

Obiecałam dziecku radochę. Wyszło jak zwykle.


piątek, 16 sierpnia 2013

Dzień dwieście osiemdziesiaty siódmy - Dzień pod wezwaniem dupków

Dziś mam dzień styczności z idiotami i dupkami.

Co się działo do godz. 16 nie chce mi się nawet pisać. Może jutro...
O 16 wzięłam dzieciaka - powiedziałam mu, że mamy jednokierunkowy bilet na wieś. Nie będę się zamartwiać jutrem i tym kiedy wrócimy. Spakowałam się byle jak. Wzięłam koty i wyjechałam na wieś.

I co mnie napotkało... Zieloniusieńka woda w basenie.
Wlałam cały litr syfu do basenu (wg przepisu powinnam tylko 200 ml) - ale zieleń ani drgnie. Nie wiem co będzie jutro - obiecałam dziecku, że będzie sie kąpało. Nie wiem co będzie jutro... Nie wiem... A tu więcej syfu nie kupię przecież...

Na dodatek pożarłam się z sąsiadami, z którymi dobrze w sumie żyłam, bo sobie płot zmieniają. W związku z tym mam z jednej strony dziurę a nie płot. I nie byłoby z tym problemu, ale psa mają. Pies sobie wpada do mnie. Wali kupy - a mój syn dotykający wszystko jęzorem nie może w takim zakupcianym środowisku przebywać. A koty co? mam je trzymać w domku?
Na dodatek jedliśmy na tarasie - i co - i wielki pies mi wparował na taras. Chciał pożrec kanapke dziecku. Dzieciak się przestraszył. Bo pies sobie jeszcze poszczekał!

I kurde pozbieram sama te kupy. Nie mam z tym problemu. Ale do cholery niech zrozumieją moje argumenty!

Nie po to tu przyjechałam! Szlag...

P.S. W kwestii śmieci. Oczywiście nie jest tak fajnie, bo kochani śmieciarze zabrali jedynie worki z plastikem. O szkle zapomnieli. Szlag!

środa, 14 sierpnia 2013

Dzień dwieście osiemdziesiąty piąty - Promyk słońca

No nie jest tak jakbym chciała, żeby było.
Ciągle się wkurzam - i bez kija do mnie nie należy podchodzić :)

Ale czasami człowiek nieoczekiwanie w taki niby kiepski dzień napotyka się na życzliwość innych ludzi i słońce mu zaczyna świecić.

Mój syn niestety cierpi przez moje działania. A właściwie nie moje - tylko nieuczciwych ludzi.
Siedzi teraz w Warszawie i się nudzi. Poza jedzeniem specjalnie dla niego - nic nie dostaje extra. Ani ciuchów ani zabawek. Ciuchy nie rosną - a zabawki zdychają. Dziś rano padł definitywnie keyboard - to wielka rozpacz.

Strasznie mi smutno z tego powodu. No ale nie mogę nic na to obecnie poradzić. Liczę na to, że się to zmieni.

No i dziś przyszła przesyłka. Zdziwiłam się, że kurier zadzwonił do drzwi.
Kurier przyniósł książeczki dla mojego syna. Książeczki od kompletnie nieznajomego mi człowieka.

A historia jest taka, że jeden pan z Wielkopolski czytał mojego bloga. Dotarł do mnie i napisał, że chce mi wysłać katalog z różnymi produktami. Cóż - zgodziłam się. Ale nie spodziewałam się tego!

Pół dnia mój syn siedział z wypiekami na twarzy. Myślę, że niejedną godzinę jeszcze tak spędzi...

W takich chwilach nawet nie wiem jak mam dziękować za radość mojego syna.
Serce mi się raduje, że ten pan wzmocnił znów moja wiarę w to, że wspaniali i dobrzy i co najważniejsze bezinteresowni ludzi chodzą jeszcze na tym świecie.

Dobrej nocy... i dobrych ludzi na waszej drodze Wam życzę...



poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Dzień dwieście osiemdziesiąty trzeci - Idźcie precz problemy

Człek przemęczony i nieuważny.

Nie wiem jak to się stało. Zwykle jestem przewidująca.
Ale dzieciak znudzony, to i kombinuje.
I dorwał taki odświeżacz powietrza w płynie.
I pewnie liznął, bo buziak był tłusty od tej mazi.

No i wpadłam w panikę. Szorowanie buzi. Jęzora.
I panika co robić.
Ale popatrzyłam na ta buteleczkę i niewiele w niej płynu ubyło. To co się wylało to raczej się wylało a nie poszło do buziaka.

Chwile później zaczęłam sobie przypominać, co robić w takich przypadkach. Pamiętałam, że gdy się wypije np. płyn do zmywania naczyń, to wymuszanie wymiotowania to zły pomysł, bo w przypadku wymiotów piana może się dostać do tchawicy. Ten płyn tez się pieni. No ale płyn do mycia to detergent i ma w sobie jakieś środki żrące.

Chloru to ten syf raczej w sobie nie ma. Poza tym pomyślałam sobie, że przecież nie pozwoliliby na wypuszczenie takiego produktu, który de facto jest łatwo dostępny dla dzieci.

Dałam dziecku jogurt... Z chęcią zjadł. Może to tez błąd.
Nie wiem, siedzę od dwóch godzin i się trzęsę i zawracam mu tyłek.

Zresztą sama dotknęłam jęzorem ten płyn - ale jest obrzydliwie gorzki.

Panikuję? Czemu ciągle coś musi się dziać w moim życiu.
Ja chce trochę spokoju....

Niech to tylko będzie niepotrzebna nikomu panika :(((


sobota, 10 sierpnia 2013

Dzień dwieście osiemdziesiąty pierwszy - PZPN

Przebywanie w Centrum Konferencyjnym wraz z działaczami PZPN z Siedlec bezcenne.

Przed chwila mnie zaczepił nie całkiem trzeźwy działacz i pyta mnie co ja tu robię. Odpowiedziałam, że jestem trenerką. Trenerką? A kogo pani trenuje? A tę ekipę dziewczyn, które tu przed chwila siedziały... Ojej... Nie był w stanie nic innego wydobyć z siebie. Nie zdążyłam mu powiedzieć, że to nie o piłkę nożną chodzi - chociaż to chyba oczywiste jak się na mnie popatrzy :)))) Ciekawa jestem jaka legenda własnie się rodzi przy stole - przy wódce :))))

Ale zmieniając temat to Centrum ma swojego kota. Kot siedzi przy drzwiach. Czeka i czai się. Czeka az ktoś zaprosi go do środka. Niech ktoś pozwoli mu pochodzić wokół stołów. Niech ktoś mu coś ukradkiem da do pyszczka. I niech go pogłaszcze. Potarmosi.
Kot poobijany - bo chyba należy do kotów walczących. Widziałam jak podszedł malutki kotek pod schody. Ten natychmiast wygiął grzbiet i nawet nic więcej nie musiał zrobić...
Tamten odszedł od potencjalnego paśnika.
Kot - Pan i Król na włościach.

Hm, i jeszcze mama taką refleksję - bo takie mam myśli dziś pourywane - że nie znam Polski. Nie znam nawet bliskich Warszawie obszarów.

Nie przyszło mi nawet do głowy, że zaledwie 70 km od Warszawy można znaleźć zamek. I to zamek z XV wieku. Zamek w Liwie. Dzis to Muzeum - Zbrojownia.
Podobno odbywają się tu co roku zloty harleyowców.
Ale nie miałam pojęcia... Swego nie znacie...

Plik:Liw3.jpg


środa, 7 sierpnia 2013

Dzień dwieście siedemdziesiąty ósmy - Burza w szklance wody

Miała przyjść. Przyszła. Dwa razy grzmotnęła. Wypłakała wszystko przez jedna minutę. I odeszła.
Nie ma oddechu. Nie ma ulgi. Nie ma spokoju.

No i właściwie podsumowała tym moje ostatnie dwa dni.

Bardzo liczyłam na pozyskanie lokum dla dzieciaków. Widziałam już swoimi oczami jak wszystko mogłoby wyglądać. Widziałam nawet te dzieciaki za rok w takie upały, gdzie będą mogły odpoczywać w ogrodzie. Nawet wyobrażałam sobie, że basen można postawić. Przecież te dzieci nie maja szansy nawet na wakacje. Dać im namiastkę wakacji. Dać chwile oddechu ich już starzejącym się rodzicom - a właściwie przede wszystkim mamom,  które nie miały szansy na normalne życie.

Nadzieja moja trwała krótko. I nie mam do nikogo żalu, bo mnie dziś pięknie pani z AMW przyjęła. mam wrażenie, że była zasmucona tym, że nie może mi pomóc.

Okazało się, że to miejsce nie ma podłączonej kanalizacji ani wody. Właściwie jest jedynie prąd. Pomijając koszty remontu - to koszt samego podłączenia byłyby kolosalny. Kolejnym problemem jest to, że te obiekty prawdopodobnie pójdą na sprzedaż - i umowę mogłabym podpisać na 3 lata ale z 1 miesięcznym wypowiedzeniem. Nikt mi nie sfinansuje takiej inwestycji. A jeszcze na dodatek trwają jakieś prace nad polityka przestrzenna - zaraz się okaże, że jakiś developer kupi ten teren.

Pani przeglądała jeszcze inne możliwości - no ale nie - nie ma... A właściwie są - ale pałacyk na sprzedaż mnie niestety nie interesuje.

W swojej naiwności kupiłam nawet wczoraj los lotto - no bo kurde nie dla siebie kasę potrzebuje - choć płaczę, zgrzytam zębami i się prawie poddaje bo widzę przed oczami zero - zero - zero. Ale czemu los nie może mi pomóc? a właściwie nie mi tylko tym dzieciakom?

Mam dwa tygodnie. Jeśli nie złożę papierów - przeleci mi wszystko koło nosa.
Ale wierzę, że się uda. Bo znów wieczorem zobaczyłam jakieś światełko w tunelu.

I mam nadzieje, że jednak Ci co mi wiszą cash też wreszcie się zmobilizują i mi oddadzą.
I w sumie jeszcze dziś się zastanawiałam jak to jest z tymi ludźmi. Znają moja sytuację. Jakim człowiekiem trzeba być, żeby tak postępować.  Jak się czuje człowiek, który czyni zło innym. Który wie, że moje problemy wynikają tylko z jego nieuczciwości.

A ja nie mam czasu ani możliwości obecnie łapać się za jakieś fuchy. Musze przetrwać ten sierpień.
Powtarzam sobie jak mantrę: będzie dobrze, musi być.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Dzień dwieście siedemdziesiąty szósty - Schody w urzędach

Przez ostatnie lata uśmiechałam się słysząc od znajomych, że ten US to tragedia, ten urząd to taki i owaki, a w tym jest super atmosfera... a z wojskiem to w ogóle nie uda się gadać.

Trzeba chyba jednak słuchać ostrzeżeń znajomych :). Człowiek wtedy może się przynajmniej odpowiednio nastawić.

Dwa lata temu mówiono mi o tym, że US na Pradze to najgorszy US w Warszawie. Generalnie trzepią. O tym dużo można poczytać na sieci ale sama to przeszłam i opisałam (do poszukania na tym blogu). Na szczęście z tym US nie mam już nic wspólnego.

Ale dziś miałam wątpliwą przyjemność spotkać się z urzędnikami z US Wawer. Kiedyś już z tym US miałam okazję się zaznajamiać - wtedy ten urząd pokazał tylko swoja bez ludzką urzędniczą twarz. Nie interesowało ich nic. Płacz i ból ludzi po utracie kogoś bliskiego. Mieli to w poważaniu.

Dziś w podobnej sytuacji się tam stawiłam. Trzy miesiące przed ostatecznym terminem. 
Sto okienek (no przesadzam) i jedna jedyna osoba obsługująca. I traf chciał, że to ta sama urzędniczka, co poprzednim razem. Twarze osób, które w jakiś sposób mnie skrzywdziły zostają w mojej pamięci na zawsze. Ale kompletnie się tego spotkania nie spodziewałam. Ale złość w mnie była. Nie panika.
Daje pani kwitki a ta rzuca okiem i od razu się czepia. Gdzie taki i taki papier. Oczywiście był podłączony, tylko pani za szybko rzuciła okiem. To się pani nie spodobało, bo chyba szukała jakiegoś powodu, żeby odesłać mnie z kwitkiem. 

No i niby znalazła. Bo w jednym okienku była wycena nieruchomości wraz z ziemią. Jej się to nie spodobało, bo chciała osobno ziemię i osobno nieruchomość na niej postawioną. Nie omieszkałam złośliwie zapytać, czy jak się kupuje nieruchomość to się ma osobno wyceniona ziemie i nieruchomość (przy okazji wspomnę, że tym poprzednim razem - ta sama nieruchomość i ziemia nie stanowiły problemu w papierach). Popatrzyła na mnie spod wielgachnych okularów - i mówi głosem jak jędza - to się pewnie pani pofatyguje drugi raz. No i dobra. Ale tego już nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha i powiedziałam: - Zatem do miłego zobaczenia :)

Kocham swój US - to jest dopiero różnica! 

Ale dziś miałam dzień załatwienia spraw urzędowych, więc pojechałam do drugiego urzędu. Tym razem do Zarządu Nieruchomości Komunalnych na Pragę. Musiałam tam dowieźć jeden kwit. Jak tylko tam się pojawiłam - mimo, że już rok tam nie byłam - i słowa poza dzień dobry nie zdążyłam powiedzieć - pani przyjęła mnie z uśmiechem na twarzy i słowami:
- Dawno u nas Pani nie było Kochanieńka.
Obejrzawszy kwit powiedziała: -Ojejej, to ja pani chyba źle powiedziałam, to nie do mnie z tym kwitkiem tylko na Jagielońską. Nie będę pani jednak ganiać w ten upał. Przekaże go. 
Sprawdziła tylko czy ma do mnie nr telefonu - klepnęła pieczątkę i spoko. Ale ja zapytałam jeszcze o Fundacje i lokale może dla trzeciego sektora. Czy może są jakieś?
No i co - i wyciągnęła segregatory, mówiąc przy okazji, ze oni to lubią takie organizacje, bo przynajmniej im płacą... No ale w tym rozdaniu co był - to wiedziałam, ze nic dla mnie nie ma - a zwalniające się lokale niestety tez nie spełniają moich wymagań. Ale dało się sprawdzić i pomóc? Dało!

No i wojsko. Wyobrażenie o wojsku miałam takie, że wszystko jest poukładane i na baczność.
Ale obiecanki cacanki spełzły na niczym. Kontakt miał być do piątku - a teraz cisza.
Człowiek dzwoni i dzwoni. I nikt nie odbiera.
Szlag mnie trafił. Trzeba było podjechać. Ale to nie takie hop siup, żeby się gdzieś dostać. Bo jak ktoś gdzieś nie odbiera to się i tak człowiek z recepcji do odpowiedniej komórki nie dostanie. 
No ale wykorzystując fakt, że jest gorąco to powiedziałam, że mi słabo, że sobie poczekam - a i może ktoś mógłby mi wody przynieść. Przeraziłam tego i owego tym, że mogę im kłopotu narobić. I, że trzeba będzie wzywać pogotowie i dowiedziałam się, że ów szacowna komórka przebywa na urlopie. Ale, że ów przełożony tej komórki w postaci jakiegoś stopnia żołnierskiego będzie jutro lub pojutrze obecny. Więc jutro lub pojutrze znów będę słabnąć :)))

A poważnie, to po cholerę oni mnie o tych stopniach informują. Przepraszam, ale ja tylko rozróżniam szeregowca od generała i odwrotnie. I co z tego, że mnie kiedyś tego na Przysposobieniu Obronnym uczono. Wiedza do niczego mi nie potrzebna - zapomniałam...

Odmeldowuję się zatem... przesyłając Wam trochę bryzy morskiej :))) (zdjęcie by moja mama)




sobota, 3 sierpnia 2013

Dzien dwieście siedemdziesiaty czwarty - Sen

Dziś przywiozłam dzieciaka...
Był 2 tygodniach na obozie.
To słabe i świetne.
Słabe - bo 3 tygodnie jeszcze wakacji a ja stoję i nie wiem co zrobić.
I słabe, bo chciałam przez chwile odpocząć i uspokoić niepokoje - a jakoś nie wyszło.
I słabe, bo podróżowanie z W-wy do Gda i z powrotem to wyczyn niemały.

Świetnie - bo się bardzo za nim stęskniłam... I po 100 kroć jest to świetne!

Ale nic Wam dziś nie napisze poza tym, że marzy mi się dziś sen, w którym wszystko będzie dobrze...
I niech to stanie się rzeczywistością :)
Czego Wam też życzę... Dobranoc... Do jutra...
(i parę zdjęć na ukołysanie niespokoju)