sobota, 23 marca 2013

Dzień sto pięćdziesiąty pierwszy - Walizka

Dziś będzie tekst na prośbę znajomej.

Wydawało mi się, że już tę historię opisałam na blogu. Jednak najwyraźniej nie, może gdzieś indziej. A może nie znalazłam w tej ilości słów i się powtórzę.
Wybaczcie.

Dawno, dawno temu... Pewnego jesiennego dnia zadzwonił z Gdańska prezes firmy, w której pracowałam i poinformował mnie i moja koleżankę, że za trzy godziny mamy pojawić się na lotnisku Chopina, bo musimy natychmiast lecieć do Gdańska.

Powodem do tego było nieoczekiwane spotkanie z zagranicznymi szefami naszego szefa :)
Miałyśmy wziąć udział wraz z kolegami z Gdańska w biznesowej kolacji a następnego dnia miałyśmy przeprowadzić prezentacje swoich działów.

Pamiętam, że byłam wściekła, bo po pierwsze musiałam zorganizować pinie opiekę na dwa dni dla dzieciaka a na dodatek prezentacja moich działów była zrobiona na koniec pierwszego półrocza a te dwa miesiące, które upłynęły miały znaczenie jak na plany, projekty i ich realizacje. Inaczej mówiąc wiedziałam, że po kolacji nie będę mogła się integrować z koleżeństwem, tylko spędzę czas na poprawkach prezentacji. Bo nawet nie miałam czasu pogadać ze swoimi ludźmi, żeby tematem się zajęli. A moja asystentka wówczas przebywała na urlopie.

Ale tam, prezentacja to improwizacja  Opiekunkę na szczęście w trakcie jazdy do domu aby się spakować załatwiłam - ale zastanawiałam się jak to babka, czy mam w co się ubrać :)

Wpadłam do domu. Mój kot Oskar totalnie był zdezorientowany, bo taka dziwna pora... i na dodatek kompletnie nim się nie zajęłam.

Wyciągnęłam z pawlacza moją ulubioną - czerwoniutką - niewielką - taką akurat na jednodniową delegację - walizkę.  Rozłożyłam ją na podłodze w przedpokoju i zaczęła się akcja - pakowania.

Wiem, że wrzuciłam jedną z lepszych swoich sukienek na wieczór i szal... i garnitur na poranek...buty, wiadomo kosmetyki i takie tam... Pamiętam tez, że zastanawiałam się jak ta sukienka przetrwa podróż, ale popukałam się w łeb - no kurde, przecież są żelazka w hotelach...

Zamówiłam taxi i już mnie nie było. I jak to bywa, oczywiście wpadłam na lotnisko w ostatniej chwili, bo korki i korki...

Jeszcze do tego wszystkiego powinnam dodać, że uwielbiam latać... ale należę do tchórzy :) I stres ten nie pozwala mi kompletnie normalnie funkcjonować. Ale ten stres tylko trwa do momentu wejścia na pokład - wtedy natychmiast wszystko przechodzi - bo co ma być to będzie :)

Lot jak lot - 50 minut - człowiek nawet nie zmruży oka.
Wiec nim się obejrzałyśmy już czekałyśmy w poczekalni na nasz bagaż... I wszystkie walizki, jedna za druga pojawiały się - innych pasażerów - poza moją... Moja koleżanka powiedziała do mnie wtedy - a nie mówiłam, żebyśmy wzięły je jako bagaż podręczny... No dziś myślę, że miała rację...

Karuzela bagażowa pokręciła się bez ciężaru i gdy już miałam iść zgłosić zagubienie bagażu - objawiła się ona :)

Tylko taka jakaś pół zamknięta. I taka jakaś mokra. A deszcz nie padał!
I gdy zaczęłam się przyglądać tej walizce, i złorzeczyć i narzekać, ze ktoś mi ja rozbebeszył i na dodatek zamoczył to akurat przechodził jakiś facet i mówi, no może jakiś pies strażnik się ta walizka zainteresował i może ja oblał...

No to już mi się słabo zrobiło... ale dziwnie to jakoś tez śmierdziało...
Pojechałyśmy prosto do biura... i w pokoju prawników z asystą prawników, szefowej biura zarządu i kierownika administracji otworzyłam walizkę, w której wszystko pływało...

Walizka poleciała natychmiast do śmieci. Moja ukochana walizka. Buty też.
Ciuchy zabrał do pralni mój kolega - ale niestety wkrótce okazało się, że następnego dnia ale po prezentacji będzie można je dopiero odebrać. Czekały mnie nieprzewidziane zakupy (sic!) jak i stracenie czasu (zamiast spędzenia go na przygotowanie się do wyjścia na kolacje).

Wściekła byłam. A wtedy koleżanka prawniczka - powiedziała:
- Słuchaj, to nie pies... To kot musiał być!
- Ale jak kot na lotnisku?

I wtedy dotarło do mnie, że przecież biegałam nad otwarta walizka w domu - kompletnie nie zajmując się kotkiem... A to małe kocie jeszcze - wlazło sobie do walizki i po prostu potraktowało ja jak kuwetę. Może trochę złośliwie. Chciał Oskar pokazać, że są ważniejsi w domu niż jakaś głupia walizka.  A może po prostu chciał zaznaczyć, że jestem jego :)

Jak wszystko wrzuciłam do walizki, to nie przyglądałam się czy jest sucho czy mokro. Po prostu ja zamknęłam. Na lotnisku rzeczywiście jakiś pies mógł się zainteresować - może dlatego została otwierana... No ale raczej przez psa nie obsikana - tylko to co było w środku przemiękło...

Z rzeczy nie zostało nic - niestety zapach pozostał.

Prezentacja się nie odbyła, bo myśmy dotarły - ale goście z zagranicy nie... Kłopoty komunikacyjne. Za to my obie świetnie się zintegrowaliśmy z koleżeństwem.

A ja tęsknię za Oskarem...

Oskar - listopad 2012


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz