czwartek, 31 stycznia 2013

Dzień sto pierwszy - Kolejna decyzja

Minęły 3 miesiące stosowania wygodnadieta.pl 
Widzę efekty. Musiałam znów założyć o jeden numer mniejsze spodnie. Przypominam zaczęłam 100 dni temu nosząc rozmiar 52 - dziś wchodzę w spodnie 48.  Lżej mi się żyje. Lepiej funkcjonuje. 
Uzależniłam się od diety jak i uzależniłam się od jedzenia 5 posiłków. Poza tym było bardzo wygodnie. Jedzenie podane pod nos, bez zawracania głowy jakimś gotowaniem. 
Jednak do osiągnięcia celu - czyli do rozmiaru 42 długa droga i myślę, ze najłatwiejsze zrzucanie wagi już za mną. Nie chce też zaprzepaścić tego co uzyskałam. Co oznacza, że nadal będę dietować :))))

Po długim namyśle i rozmowach ze znajomymi a także z dietetyczką podjęłam decyzję co będę jeść od poniedziałku. Najchętniej zostałabym przy wygodnej diecie ale nie zawsze się ma to co się chce.

Wybór padł na vitalię. Bo 5 posiłków. Bo wyglądają sensownie. Bo max. spadek tygodniowy masy to 1 kg. Bo dodatkowo dokładają trening. Bo maja podejście indywidualne. Bo można gadać przez telefon :)

Najpierw wypełniłam formularz. Podstawowe dane - wiek, płeć, kg, cm w biodrach, w talii i w szyi. 
Informacje o moim trybie życia. I informacje o tym jaki mam cel. Jaka jest moja motywacja.

Dostałam na e-mail wynik diagnozy dietetycznej w tym prawdopodobną zawartość tłuszczu i propozycję diety - albo "zdrowe serce" albo "błonnik".

Nie miałam pojęcia dlaczego akurat te dwie diety zostały mi zasugerowane. Zadzwoniłam się i dowiedziałam, że mój wiek i waga ma wpływ na krążenie i jest zapewne obciążam swoje serducho. Dlatego warto je wspomóc. Jeśli chodzi o błonnik - to dlatego taka dieta - bo organizm potrzebuje wspomagania - bo błonnik jest niezbędny do prawidłowego funkcjonowania przewodu pokarmowego. Uważa się również, że chroni on przed rakiem jelita grubego.

Dodatkowo zaproponowano mi zestaw ćwiczeń nastawionego na spalanie tkanki tłuszczowej - której mam nadmiar.

Poczułam się trochę jak staruszka. Ale podjęłam decyzję.

Gdy już wybrałam zestaw - otrzymałam jeszcze link do formularza, w którym odpowiedziałam na wiele innych pytań - jako, że dieta ma być dostosowana do moich możliwości np. kulinarnych. Interesujące jest też pytanie o to, czy chcę, żeby dieta uwzględniała np. czas miesiączkowania. No tak! bo wtedy człowiekowi magnezu potrzeba do szczęścia.

No i ćwiczenia. Najpierw trzeba było wykonać testy. Np. podać informacje ile zrobię pompek (ZERO!), pajacyków w czasie 120 sek., brzuszków w czasie 60 sek. czy maksymalna ilość przysiadów.

Wypełnione. Klepnięte. Kolejne 3 mies. z vitalia. 
Będzie wesoło, bo pora się wziąć za gotowanie i za ćwiczenie :) 
Od poniedziałku zaczynam :)

P.S. Wyjątkowo zdjęć dziś nie ma - bo jakieś potrawy nie były fotogeniczne :)



środa, 30 stycznia 2013

Dzień setny - Powinnam świętować?

Gdy człowiek pisze bloga i liczy w nim dni to odczuwa bardziej upływ czasu.

Wydaje mi się, że zaczęłam pisać tak niedawno.
Decyzje podejmowałam tak niedawno.

A tu minęły: i 1 listopada i święta Bożego Narodzenia a i mamy luty i ferie.

STO dni.

STO dni a tak mało jednocześnie na realizację planów.
STO dni a jednocześnie tak dużo na realizację planów.

Człowiek czuje jak ucieka mu czas. A ja zrealizowałam nie wszystko co zaplanowałam. A w pewnych sprawach tkwię w miejscu. Jaka jest tego przyczyna?
Złę zorganizowanie?
Raczej nie - chodzi o to, że planując nie uwzględniłam tego, że nie mam czasu tylko na realizacje planów. Muszę z czegoś żyć. I biorąc to pod uwagę, myślę, że wcale nie jest tak źle.

Poza tym łatwiej mi się organizować i zarządzać czasem. Tego nie widać może tu na blogu ale, podział dnia zgodnie z dietą mnie porządkuje.
Codziennie rano wstaje o tej samej porze. Czas na spotkania, pracę, obowiązki codzienne mam dokładnie przydzielony.

Ale jednak gdzieś czas przecieka przez palce. Ale z takiej perspektywy, bo chciałabym więcej. Gdybym chciała mniej - zadowolona byłabym z tego co jest. Ale nie jestem.

Mam nadzieje, że za kolejne 100 dni - napisze coś innego - że jest tak jak zaplanowałam :)
Do roboty!

Śniadanie - Jajecznica ze szczypiorkiem, paseczkami
białej rzodkwi i rzodkiewki oraz chrupkim pieczywem




wtorek, 29 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty dziewiąty - Psiakość

NO i mamy ferie.
Nie lubię ferii.
Będę jęczeć przez dwa tygodnie.

Na dodatek jestem złą matką - bo nie umiałam zorganizować ich dziecku.
Wszystko rozbiło się oczywiście o cash.
Wściekła jestem na swoja nieporadność.

Ale dziś chciałam przynajmniej wykorzystać fakt, że mrozu nie ma i można ulepić bałwana.
Póki śnieg jest.

Wyciągnęłam dziecko z domu. Sama trochę na siłę to wyjście zorganizowałam, bo wilgoć w powietrzu a ja nadal przeziębiona. Wcisnęłam dziecko  w za małe ortalionowe spodnie - aby uchronić go przed roztopami. Wzięłam z domu marchewkę, guziki i poszliśmy.

No i się nachodziliśmy w poszukiwaniu kawałeczka czystego śniegu.
Kupa za kupą. Siki za sikami. Nie ma miejsca na zabawę śniegiem.
Rozumiem, że zbieranie kup w zimie nie jest obowiązkiem?

A na dodatek plac zabaw jest zamknięty na kłódkę w czasie zimy.

No to wróciliśmy do domu. Ja z mokrymi nogami. Dziecko bez humoru.

II Śniadanie - Kiwi na liściach rukoli z suszonymi pomidorami,
płatkami migdałowymi i miętowym vinegrette

I Śniadanie - Pasta łososiowo - twarogowa z koperkiem
podana z cząstkami pomidora i bułeczką rustico



poniedziałek, 28 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty ósmy - Dla przemyśleń

Koleżanka umieściła te słowa u siebie na fejsbuku.
I jakoś tak we mnie utkwiły, że nie ma sensu, żebym cokolwiek pisała tylko z nimi sie Wami podzieliła...

Do przemyślenia... i zauważenia...

"Czy wiesz, że ci którzy są najsilniejsi są jednocześnie najbardziej wrażliwi? Czy wiesz, że ci którzy okazują najwięcej dobroci są najczęściej źle traktowani? Czy wiesz, że ten kto troszczy się o innych zazwyczaj najbardziej tej troski potrzebuje? Czy wiesz, że najtrudniej jest powiedzieć 3 rzeczy: kocham cię, przepraszam, pomóż mi. Czasem człowiek wygląda na szczęśliwego, ale ... dobrze jest spojrzeć poza uśmiech i zobaczyć ile kryje się za nim bólu. (...)"

Kolacja - Sałatka z kuskusem, brokułami, pomidorem i ciecierzycą


niedziela, 27 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty siódmy - Bilety do kontroli

Okolice pełni to noce bezsenne.
Jednak aby nie tracić kolejnego dnia, staram się spać dość krótko.
Spanie krótkie nie oznacza braku wijących się po głowie sennych projekcji.

I nie wiem dlaczego, bo nie korzystam z usług komunikacji miejskiej - przyśnił mi się komunikacyjny sen.

Wsiadłam późną nocą do autobusu, który miał mnie zawieźć na ślub. Ślub miał się odbyć o północy w tajemniczym miejscu. na kartce miałam napisane tylko wskazówki, o której i gdzie mam wsiąść i wysiąść.Co ciekawe ja nie miałam pojęcia na czyj ślub jadę. I kto ze znajomych tam będzie.
W związku z tym musiałam sobie sama dać radę. Nie mogłam liczyć na mile towarzystwo w podróży.

Wsiadłam do autobusu. Było w nim pusto. Czułam się nieswojo, jakbym była w jakimś autobusie widmo. Na nieszczęście nie zatrzymywał się na wszystkich przystankach - bo był to nocny zatrzymujący się na żądanie. Z tego powodu zaczęłam się denerwować, bo nie mogłam się doliczyć - doczytać kiedy powinnam wysiąść.

Podeszłam do kierowcy autobusu i go poprosiłam o rozwiązanie zagadki. W tym momencie powiedział, że prosi o pokazanie biletu, bo jednocześnie będąc kierowcą autobusu jest też kanarem.

No i doznałam szoku. Zapomniałam, że potrzebny jest bilet. Ba! nie bardzo nawet wiedziałam gdzie go kupić i jak skasować. On w tym momencie zatrzymał pojazd i włączył jakiś alarm. Autobus okrążyły błyskające kogutami auta policyjne....

Obudziłam się :)

Kolacja - Gratin z selerem naciowym i szynka, zapiekane z parmezanem

sobota, 26 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty szósty - Wodzona na pokuszenie

Wiedziałam, że przyjdzie taki dzień, że ciężko będę znosić dietę.
Przeszłam lekko przez święta bożonarodzeniowe. Przeszłam lekko przez Sylwestra i Nowy Rok.
No ale to co dziś mnie spotkało - to było prawdziwe wodzenie na pokuszenie.

Miał być dziś towarzyski dzień. Urodziny chrześniaka i spotkanie fejsbukowej grupy Zdrowo Podjeść.

Spotkanie takiej grupy polega na tym, że ludzie w ustalonym miejscu pojawiają się z przygotowanymi przez siebie potrawami. A potrawy te są niezwykłe. Tym razem inspiracja miały być filmy.
No to sobie wyobraźcie... Stół. I nie wiem ile potraw - ponad 50? Ręcznie robione czekoladki, tarty, chleb, smażone pomidory, canolli, musaka, samosa, mięso z łosia, niebieska zupa, pascha, sernik bez sera, czarnuszka, faszerowane papryki, zimne nóżki, ogórki curry, paella, sery własnej roboty, tarta fallafelowa, pieczone bakłażany, krem marchewkowy, kociołek grzybowy, chowder, śliwowica...

Można by jeszcze długo wymieniać.

Skręcało mnie. Dobrze, że dzieciak był ze mną - bo przynosiłam mu potrawę za potrawą - ciesząc się jej wyglądem i zapachem...

Z tego wszystkiego tak mnie strasznie głowa z głodu zaczęła bolec, że myślałam, że nie dojadę na urodziny.
No ale jakoś dotarłam. A tam... Mamo! Szpinakowe danie, sałatki, ciast naliczyłam chyba ze cztery a do tego tort...z żelkami! A i wino o pięknym zapachu :)

Co ja przeżyłam!

Z tego wszystkiego zapomniałam zrobić zdjęć swojemu  jedzeniu. Więc na deser wrzucam Wam zdjęcie tortu z żelkami :))))

Tort z żelkami 


piątek, 25 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty piąty - Coca-cola

Jestem uzależniona od coca-coli.

Od coca-coli nie od pepsi.
Wiem, wiem... nie ma różnicy. Ale jakoś zawsze sięgam po stojąca na półce coca-colę. Light lub max.

Nie wiem o co z tym chodzi.
Jak wstaję rano - muszę się jej napić.
Jak jadę samochodem - muszę ja mieć pod ręką.
Jak chce mi się pić - to ukoi na chwilę pragnienie - choć potem chce mi się bardziej pić.
Jak boli mnie gardło - czy kaszlę - coca -cola mi daje uczucie ulgi. Zresztą kiedyś lekarz zalecił mi w trakcie zapalenia gardła płukanie go coca - colą - lecz zwykłą - nie light.
Chora jestem jak jej nie ma w domu.

Nie sok, nie woda, nie herbata - lecz coca- cola.
Ale tez sobie myślę, że w ciągu dnia także popijam ciągle kawę.

Więc może to uzależnienie od kofeiny?

Czuję, że to jest złe. Czuję, że pakuje w siebie truciznę. No ale jak się powstrzymać?
Czy są psychiatrzy, którzy w walce z tym uzależnieniem mogliby mi pomóc?
Za słaba moja wola...

Kolacja - Pieczeń z indyka z cząstkami pomidora
i pieczywem chrupkim pełnoziarnistym

czwartek, 24 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty czwarty - Zabawki

Nie pamiętam zbyt wiele z czasów dzieciństwa.
Pamiętam właściwie jakieś fragmenty.
Podobnie jest z zabawkami, które miałam. Nawet trudno mi powiedzieć, czy miałam ich wiele czy nie.

Za to patrząc na pokój mojego dziecka - można powiedzieć, że ma on ich wiele - przeliczając na m2 :)
Jednak jak człek chce coś fajnego dziecku kupić to ma problem.

Nie chodzi o to, że nie ma zabawek. Jest ich w dzisiejszych czasach dużo. Ale wybranie czegoś sensownego np. dla 3 latka powoduje ból głowy.

Grających zabawek jest mnóstwo. Misiów jest mnóstwo. Klocków lego jest mnóstwo.
Zabawek sterowanych Iphone jest coraz więcej - na dodatek można nawet kupić specjalna osłon dla telefonu - dziecko jak nim rzuci - to się nic nie stanie. No ale czy to dobry pomysł pozwalać 3 latkowi grać na iPhone. No własnie są jeszcze mini komputery dla maluchów. A i mnóstwo sterowanych elektronicznie zwierzaków - pieski, kotki i rybki.

Zastanawiam się czy ta cała elektronika pomaga rozwijać się dzieciom. Ja chciałabym raczej wybrać jakieś kreatywne zabawki - które pozwalają rozwijać wyobraźnie dziecka - ale poza magicznymi tablicami do rysowania czy ciastoliną dla takich maluchów niewiele można znaleźć.

Ale może ja jednak jestem starej daty :) - wszak jak miałam 3 latka takich zabawek nie było w ogóle. A dziś czasu dostały takiego kopa, że dla dziecka smartfony czy laptopy, czy gry, czy aplikacje - to jak w naszych czasach i dla nas bylo radio. radio, bo nawet nie telewizor.

I może własnie nie dając dzieciom do ręki tej całej elektroniki powodujemy ich ograniczanie. W kazdym razie ograniczanie rozwoju w stosunku do innych dzieci.

Prawdopodobnie tak jest.
Dlatego też wybrałam dla 3 latka elektroniczną pływająca rybkę :) - przynajmniej nie weźmie jej do raczki i jej nie udusi :)


Kolacja - Tartinki z pastą drobiową i sałatą z pomidorem i ogórkiem


środa, 23 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty trzeci - Fryzjer

Cały czas trzyma mnie przeziębienie i kaszel nie pozwalający spać, więc kombinuje jak koń pod górkę aby sobie jakoś pomóc.

Nie będę tu pisać o wszystkich wynalazkach i kombinacjach, które przyjmuje...
Ale poprzednim razem - w okolicach świąt - pomogło mi smarowanie się maścią Vaporub.

W związku z tym tuz przed położeniem się spać wysmarowałam sobie czoło, cały nos, szyję, okolice uszu.
Owinęłam się szalikiem. Założyłam na głowę gruba czapę narciarską z nausznikami. I próbowałam usnąć.
Męczyłam się kilka godzin. Kręciłam się strasznie. Wstawałam, kładłam, siadałam, przewalałam z boku na bok.
Udało mi się przespać ze 4 godziny. No i rano wstałam.
Przed prysznicem jeszcze łaziłam z całym "opakowaniem" na szyi i głowie. Az wreszcie to zdjęłam.
Oczom moim ukazał się na głowie kołtun. Kołtunisko raczej.
Zaczęłam to rozczesywać. Ale było tak posklejane maścią, że się nie udawało.

Poszłam pod prysznic i myjąc włosy liczyłam, że tam coś pomoże to cholerstwo i zmyć a później rozplatać.
Nie udawało się. Pobiegłam po płyn do naczyń i wylałam na łeb i nadal nic.
Zrobiło się późno, więc zdenerwowana, założyłam na mokra głowę ta narciarska czapę i zawiozłam dzieciaka do szkoły.

Wsiadłam w samochód i zaczęłam kombinować co mam zrobić.
Niedaleko szkoły był fryzjer - na szczęście otwarty od 8 rano. Poleciałam z nadzieja, że może tam mi ktoś pomoże. Rozczesywanie pod woda. Jakieś odzywki. Nic.
Czas mnie gonił.
Podjęłam decyzję.
Ścinamy.

Miałam włosy o długości za łopatki.
Mam włosy tuz za linie brody.

A cały mój błąd polegał na tym, że pierwszy raz  podczas smarowania - nie związałam ich w kitkę.


Kolacja - Kruche liście sałaty lodowej z żółtym serem,
papryką, ciecierzycą, białą fasolą i grahamką

Obiad - Eskalopki z kurczaka z sosem z suszonymi pomidorami,
puree z brokuła i surówką z parzonej czerwonej kapusty
z jabłkiem i kiszonym ogórkiem






wtorek, 22 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty drugi - Wywiadówka

No i minęło półrocze w szkole.
Nadszedł czas wystawiania ocen.
No i czas beznadziejnych wywiadówek.

W szkole mojego dziecka zebrania są co miesiąc.
Jako, że i tak codziennie widzę się z wychowawczynią - a wywiadówka dla mnie to strata czasu - ustaliłam z nią, że raz na półrocze będę uczestniczyć w tym żałosnym spotkaniu.

W przypadku szkoły - jestem zwierzęciem aspołecznym.
Generalnie nie mam wpływu na to co się tam dzieje. Np. jeśli nie ma kasy szkoła na basen - to jej po prostu nie ma. Jeśli trzeba się do czegoś dorzucić - to dostaje info w dzienniczku.  Jak wydobyć z siebie głos - również wypowiadam się w dzienniczku. Nie jestem tez aktywistką - więc nie pcham się do rady rodziców - która debatuje nad tym jakie kwiaty albo prezent należy kupić komuś tam. No może przesadzam - ale uznaje to jako strata czasu.

Jeśli chodzi o  moje własne dziecko - to jak mam problem staram się go załatwiać na bieżąco.

W związku z tym - nie potrzebuje jakiś tam zebrań. Kompletnie nie interesuje mnie integracja z rodzicami dzieci w klasie - których sztuk jest trzy.
Mamy te są dużo starsze ode mnie. Nie pracują. Mają czas. I się chyba nudzą. Mają swoją wizje świata i szkoły - która jest mi obca.

Zebranie rozpoczyna się spotkaniem wszystkich rodziców dzieci w szkole z dyrektorem, na które nigdy nie mogę zdążyć - bo nikt nie bierze pod uwagę tego, że w dzisiejszych czasach Rodzice pracują trochę dłużej niż do 16tej.

Następnie rodzice rozchodzą się po klasach i zaczyna się celebracja - kawka - herbatka?
Pierdułki, pogadanki o pogodzie, pani A i pani B muszą się wygadać.
O dziecku słyszy się informacje przez pięć minut. Zebranie trwa ponad godzinę.

Nie wytrzymałam dziś. Kaszel mnie męczył. Nie miałam ochoty siebie i innych męczyć.
Nie zdjęłam nawet kurtki. Powiedziałam na wstępie, że nic nie będę pić, że mam dwie sprawy - ale opisze je w dzienniczku i poproszę o oceny dziecka. I na jednym wydechu jeszcze zapytałam czy pani ma jakieś sprawy do mnie...
Usłyszałam  "nie" - więc wstałam - pożegnałam się z uśmiechem i wyszłam.

I popołudnia nie zmarnowałam... ale bardzo ciekawa jestem co sobie panie A i B pomyślały.
Bo myślę, że pani wychowawczyni wcale się nie zmarszczyła :)

Kolacja - Duszone pory z szynką - zapiekane z serem żółtym






poniedziałek, 21 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty pierwszy - Blue Monday

No niech mi ktoś powie, że media nie mają wpływu na nasze życie.

Czy kiedykolwiek ktoś z Was słyszał o Blue Monday?

Ja usłyszałam pierwszy raz dziś. Rano. W tvn24.

No i aż wlazłam na wikipedię i tam definicja:

"Blue Monday - wprowadzone przez Cliffa Arnalla określenie najbardziej depresyjnego dnia w roku, przypadającego w poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia.
Termin Blue Monday (dosł. Smutny, przygnębiający poniedziałek) wprowadził w 2004 roku Cliff Arnall - brytyjski psycholog, pracownik Cardiff University. Arnall wyznaczał datę najgorszego dnia roku za pomocą wzoru matematycznego uwzględniającego czynniki meteorologiczne (krótki dzień, niskie nasłonecznienie), psychologiczne (świadomość niedotrzymania postanowień noworocznych) i ekonomiczne (czas, który upłynął od Bożego Narodzenia powoduje, że kończą się terminy płatności kredytów związanych z zakupami świątecznymi)."

"W 2011 roku Arnall zmienił sposób wyznaczania Blue Monday, wskazując 17 stycznia jako najgorszy dzień roku. Szybsze nadejście tego dnia (trzeci, a nie czwarty poniedziałek stycznia) umotywował kryzysem finansowym"

I cały świat (FB) krzyczy o Blue Monday.

Jedni, że rzeczywiście coś w tym jest, drudzy pytają innych jak im mija dzień, inni zwalają zwykłe niepowodzenia na ten dzień. A jeszcze inni tylko przeczytali o tym dniu i natychmiast się źle poczuli.

Mnie dziwi jednak, że jakoś w tamtym roku (specjalnie przeskanowałam wpisy z zeszłego roku), nikt nawet nie zauważył w Polsce, że tak może być tragicznie. W zeszłym roku był to 16 stycznia. I sama nie wiem czy dobrze mieć taka wiedzę,  czy lepiej nie wiedzieć. Ja w każdym razie postanowień noworocznych nie miałam  kredytów na prezenty świąteczne nie brałam. Ale dziś zgubiłam czapkę - którą później odnalazłam.

A i wspólnie z kolegą wywaliliśmy dziś korki w empiku cafe. Tak na pół godziny blokując biznes kawowy. Ale jak było miło - ciemno i cicho. Czy to sprawka tego dnia? No raczej nie. Bo to raczej była miła i nie jakaś tam depresyjna chwila...

Spokojnego wieczoru...



Kolacja - Pierogi z kapustą i grzybami  podane
z gotowanym na parze kalafiorem z pestkami dyni


niedziela, 20 stycznia 2013

Dzień dziewięćdziesiąty - Wyjść

Przed chwilą przerzucając pilotem kanały w tv natrafiłam na program o ludziach, którzy z jakiegoś powodu nagle wyszli z domu zostawiając za sobą wszystko - rodziny, zwierzęta, historię, pieniądze uzbierane przez lata, rzeczy które ich otaczały. Wszystko.

Zaskoczyli tym swoich bliskich.
Czasami znaleźli się gdzieś po latach. Czasami po nich słuch zaginął.
Według bliskich nie cierpieli na jakieś choroby powiązane z demencją.
Zaskoczyli wszystkich.

I pomyślałam sobie - nie wchodząc w szczegóły dokumentu, że ja w sumie ich rozumiem.
Czasami sama chciałabym wziąć swojego syna i wyjść.
I pojechać gdzieś, gdzie będzie można od początku budować swoje życie.
Życie tylko na swój (i swojego dziecka) rachunek. Bez obciążeń. Bez złych historii i ludzi.

Czuje ciężar. I nie wiem czemu go jeszcze niosę.

Ale ani nie mam siły na to, żeby wyjść. Ani nie zostawiłabym tych najbliższych, którzy
by przez taka decyzję cierpieli... No ale wyjść nie musi oznaczać ucieczki od całego dotychczasowego życia i środowiska.

A dziś jest taki dzień, gdy po prostu czuję, jakbym była tak osaczona, że żadnego ruchu nie mogę wykonać... ani w przód ani w tył.

Podobno dla chcącego nie ma nic trudnego...
Jak nie teraz to kiedy?

No ale kiedy każda decyzja będzie zła i niebezpieczna. Każda obarczona ryzykiem. I każda może być krótkotrwała... A ja mam wyjść - a nie wracać zaraz z podkulonym ogonem...




sobota, 19 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty dziewiąty - Po-szkoleniowa słabość

Prowadziłam przez kilka dni szkolenia.
Nic w tym dziwnego. Normalne szkolenie. W sensie tematyki.
Bo nie w sensie miejsca.

Nigdy w życiu nie prowadziłam szkolenia w tak trudnych warunkach.
Wielkie pomieszczenie z wielkimi oknami. A w oknach pojedyncza szyba i wypadający kit.
Brak jakiegokolwiek ogrzewania. Za oknem minus 5 - w pomieszczeniu plus 5.

Kawa w trybie ekspresowym stygła.

Na dodatek musiałam pisać na kartach wyciętych z papieru pakowego. Niestety brakowało flipchartu.
Przyklejałam te arkusze do szyb. Liczyłam, że to będzie tez jakaś izolacja...

Byłam ubrana w puchową kurtkę, ciepłe buty, podwójne skarpetki, swetry, spodnie, czapkę, rękawiczki, szalik i jeszcze owinięta byłam poncho.

I gadałam i gadałam i gadałam...

Po wyjściu ze szkolenia musiałam przez dłuższy czas w samochodzie się odmrażać.

Nie było to wcale fajne - ale widząc efekty już w trakcie szkolenia  - naprawdę czułam się uszczęśliwiona.

No ale mimo łykania zapobiegawczo tabletek przeciw grypie i wzmacniających - dziś te dni odchorowuje
:((((

II Śniadanie - Babeczki z jabłkiem prażonym


Obiad - Befsztyk z duszoną cebulką, pieczonymi ziemniaczkami
i mizeria z sosem koperkowo - jogurtowym





piątek, 18 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty ósmy - Śnieżki

Siedzę sobie spokojnie przy porannej kawie.
Spokojnie jak spokojnie bo z towarzystwem tvn24.
Rzucam co jakiś czas okiem za okno - a tam śnieży i śnieży. Jakby kasza manna spadała z nieba.

Myślę sobie: Ooooo zasypie cały świat.
Nie planuje w sumie żadnego ruszania się nigdzie samochodem. Ale na szczęście mój samochód w garażu i nie będę musiała go odśnieżać.
Nie lubię odśnieżać. Ostatnich 9 zim musiałam biegać rano i skrobać te szyby i latać ze szczotką i pożyczać szufle żeby odśnieżyć sobie miejsce parkingowe... jak to dobrze, że już tego robić nie muszę.

No i myślę tak sobie... I nagle za oknem słyszę krzyki. Wulgaryzmy.
Okazuje się, że sąsiad z sąsiadem kłócą się o odśnieżone miejsce na parkingu. Jeden krzyczy, że to on je odśnieżył - drugi, że miejsca nie są przypisane do samochodów i, że ten pierwszy poza tym miejsca nie podpisał...

Ale agresja :(((((

Za chwilę zaczęły im wtórować inne głosy. Awantura na całego. Zaraz zaczną wybijać szyby! A może zaczną rzucać śnieżkami :)

Każda strona ma swoja rację. A problemu by nie było. Gdyby szacowna administracja zajęła się swoją robotą. Poza chodnikami uliczki osiedlowe (na osiedlu zamkniętym i niewielkim) nie są odśnieżone. Miejsca parkingowe podobnie.
I znów z mojej strony brak zrozumienia - bo przecież dziś wystarczy kupić tylko mały traktorek i wtedy odśnieżanie to nie jest ciężka robota fizyczna.

No ale cóż może chodzi o wyzwalanie agresji wśród ludzi... Powyżywają się i będą siedzieć później cicho.

Pan drugi ustąpił pierwszemu. Rozeszli się w pokoju.
Za oknem przeleciała mewa (??????????????????).

Kolacja - Pasta z tuńczyka z jajkiem, ogórkiem konserwowym
i kaparami podana z paseczkami papryki i z pieczywem pełnoziarnistym



czwartek, 17 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty siódmy - Przez sito

Nie o tym miało dziś być.
Ale czasami plany się zmieniają. Tak jak nastroje się zmieniają w ciągu dnia.

Niestety nie będę opisywać konkretnej sytuacji, która zmieniła mój nastrój, bo nawet szkoda słów.
Ogólnie mówiąc miałam euforyczny nastrój po pracy - po szkoleniu. Widziałam pewne zmiany w ludziach, których szkoliłam i daje to nadzieje na ich  dobra przyszłość.
Szczęśliwa oznajmiłam światu (a właściwie własnemu wall'owi na FB), że idzie wszystko w dobrym kierunku. Dużo dobrych słów od znajomych...

Ale było najwyraźniej za słodko.
Dostałam w twarz. Oszczerstwo. Bezpodstawne ale publiczne.
Nie spodziewałam się.

I kolejna nauczka dla mnie, że ufam za bardzo ludziom. Wierze w ich dobre i jasne intencje.

Nie jestem święta - naprawdę. Popełniam wiele błędów. Ale nigdy ale to nigdy nie zazdroszczę ludziom tego, że im się coś udaje. Cieszę się, że ktoś coś robi i idzie do przodu. Wspieram na tyle ile mogę innych w ich działaniach. Staram się słuchać, kiedy ktoś tego potrzebuje i oddaje siebie, kiedy widzę, że mogę coś dobrego zrobić na rzecz innych.
Ale wszystko na tyle ile mogę sobie pozwolić - i nie może być w konflikcie z czasem, sytuacją czy uczuciami moich najbliższych.

A sama najpierw staram się sama sobie poradzić z problemami. Rzadko kiedy oczekuje pomocy. Mówicie mi Zosia Samosia :) Wiem, że to tez nie jest dobre bo się potrafię "zajechać".

Ale też zawsze staram się kiedy coś mnie zaboli i dotknie - tłumaczyć tą druga stronę.
A jeśli czegoś nie rozumiem albo mam czegoś dość w drugiej osobie - to staram się zrozumieć jego intencje poprzez rozmowę i wyjaśnić to zło - ale tylko miedzy nami.

A nawet jeśli ktoś okaże się kimś innym niż mi się wydawało - to uznaje, że to moja sprawa a nie obrabiam komuś tyłka... i szybko wybaczam - choć często zaufania już nie potrafię odbudować.

No ale zdarzają się takie sytuacje, że ktoś ma w głowie coś innego. Inne intencje. Siebie stawia na pierwszym miejscu i jest tak zapatrzony w siebie, że nie widzi prawdy.

Stara się mało tego tak Toba zmanipulować, żebyś mimo, że jesteś czysty jak łza poczuł się źle. Żebyś uwierzył, że mu zrobiłeś krzywdę. Mimo, że nie zrobiłeś.
A często, żebyś przypadkiem nie poczuł się za dobrze (ha! własnie coś radosnego obwieściłeś światu! Coś się udało! Jesteś szczęśliwy!)

Choć deklaruje jest Twoim najwierniejszym i najlepszym i lojalnym znajomym potrafi wbić Ci szpilę w plecy - ale w taki sposób, żeby do tego znienawidził Cie cały świat... i reszta Twojego otoczenia.

A wtedy łatwo zapomina o tym, że byłeś... słuchałeś .. czasem pomogłeś...

Bo wygodnie było mieć Ciebie wśród znajomych... po coś... (??????) a teraz już nie jesteś potrzebny...

Otwierajcie szerzej oczy.

Kolacja - Sałatka makaronowa z fetą, brokułami, biała fasolą i paprykowym dressingiem.


środa, 16 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty szósty - Przebłyski

Zdarza Wam się mieć przebłyski?
Albo inaczej - poranne ataki paniki? A nawet niekoniecznie poranne - tylko po senne :)

Nie znoszę ich. Przychodzą tuż po przebudzeniu.
I dziś tez tak było.

Odwiozłam dzieciaka do szkoły. Nocy nie przespałam, bo po szkoleniu jestem tak wypruta zwykle, że spać nie mogę. Analizuje swoją pracę. Złoszczę się jak czegoś zapomniałam przekazać. Do tego warunki, w których je prowadziłam były tak ciężkie - że czuje jakby znów mnie coś rozbierało.

Pomyślałam sobie, że z godzinę bym się przespała, przed robotą.
Położyłam się więc o 8:3o i nastawiłam budzik na 9:3o
I nagle obudziłam się o 9:2o. I panika!
Jak to już 9:2o!? Przecież ja muszę zrobić śniadanie i zawieźć dziecko do szkoły! I już jesteśmy parę godzin spóźnieni. Jaka porażka! Jaki wstyd w szkole!

Zerwałam się przerażona. Rzuciłam okiem na miejsce gdzie powinno spać dziecię - a go nie ma! Jak to?
I dopiero wtedy dotarło do mnie, że przecież już poranne sprawy dawno zostały załatwione...

Nie znoszę tego! Szczególnie jak przychodzi w weekendy....

Kolacja - Krem z dyni z groszkiem ptysiowym



wtorek, 15 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty piąty - Śnieżne irytacje

Zawsze - kurczaki - pod górę. Szczególnie jak spieszy się człowiek.
Do tej pory Pan z wygodnadieta.pl przyjeżdżał punktualnie o 7:oo.
Teraz zmienił się Pan (no po trzech miesiącach to już wiem jak "mój" Pan wygląda) i wszystko się zmieniło.
Nowy Pan przyjechał wczoraj i dziś punkt o 8:oo. To jest do chrzanu - bo ja w dni powszednie muszę wychodzić o 7:45.

W związku z tym spóźniam się z dzieckiem do szkoły.  No i nie jest wesoło.

Szczególnie jak gnam po tej ślizgawicy rano. A właściwie jak tylko wyjadę samochodem z garażu zaczyna się koszmar.

Nie wiem dlaczego, moje osiedle - zamknięte - nie jest odśnieżane rano. Koleiny i lód pod kołami. Ekwilibrystyka. Aby tylko nie trafić w jakiś stojący na parkingu samochód. A samochody stoją tak jak im się chce - bo miejsca parkingowe również nie odśnieżone. Więc ludzie stawiają tam samochody tam gdzie popadnie.Na środku uliczki prawie. Ale to jeszcze nic. Są tacy co i sobie szpadelkiem odśnieżą. A jak już odśnieżą - to stawiają pułapki - na tych co akurat zauważą miejsce - a w danej chwili tam nie stoi samochód tego co odśnieżał. W związku z tym można trafić błotnikiem w garnek. Albo najechać na dechy z powbijanymi gwoźdźmi. I nie ma bata na te idiotyczne pomysły sąsiadów.
 
Ale tam osiedle, wyjechanie na uliczkę lokalną tez nie poprawia humoru. Jest bardzo podobnie - na dodatek sto "elek" ćwiczy jazdę i piesi uwielbiają w takich warunkach wyskakiwać pod koła. Myślą chyba, że zdążą - skoro samochody wolno jeżdżą - tylko nie myślą o tym, że na tym lodowisku to i ślimacze tempo nie pomaga na poprawienie przyczepności kół i skrócenie drogi hamowania.

A jak tylko wyjedzie człowiek na ulicę główną - to jakoś - mimo tego, że czarna już jezdnia - to jeszcze bardziej zaczyna się irytować. Pomijam nadmierną ostrożność kierowców. To mogę zrozumieć.
Ale nie zrozumiem idiotów, którzy wysadzają na ulicy przy cmentarzu żydowskim swoje dzieci z samochodów w taki sposób, że zawsze jest tam zajęty jeden pas - nie - nie można wjechać na chodnik. Nie, nie można poczekać na możliwość włączenia się w ruch. Zawsze, zawsze wszystko tam stoi! A po drugiej stronie jest także zatkany pas - bo stoi długa kolejna do skrętu w lewo - bo nie - nie można koło Klifa postawić świateł.  A nie daj Boże na cmentarz przyjadą jeszcze o tej porze autokary z wycieczkami!

Zacznę jeździć chodnikami w tym miejscu! Gdyby nie ten odcinek - i szaleństwo na moim osiedlu - o codziennie wychodząc punkt 8:oo zdążyłabym do szkoły...

No cóż, muszę zadzwonić do diety i poprosić o wcześniejszy o 1o minut przyjazd diety... No ale nie tylko ja jestem klientem... Zobaczymy.
Kolacja - Kruche liście sałaty rzymskiej i lodowej z polędwica sopocką,
ogórkiem, pomidorem, oliwkami, czosnkowymi grzankami i vinegrette

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty czwarty - Podsumowania dzień

Komp jeszcze w naprawie, więc cierpię.
Szykuje się do szkolenia, które jutro będę prowadzić ale robię to wszystko na papierze co mnie bardzo irytuje.

Łatwiej sobie zrobić plan szkolenia i podstawowe tezy do przedstawienia w kompie - w prezentacji czy Wordzie. Ale trudno. Jest jak jest. Na szczęście szkolenie ma mieć formę workshopu - więc nie muszę robić żadnej prezentacji.

Martwię się też czy rzeczywiście tylko niewiele straciłam danych... To się wszystko okaże jak odzyskam kompa.

No ale co do podsumowań. Niestety zbliżam się wielkimi krokami  ku końcowi diety. Jednak efekty są takie, że kolejne spodnie spadają mi z tyłka. Biustonosz (jeśli chodzi o obwód) - także do zmiany.
Czyli można powiedzieć, że przez te 84 dni zleciały mi 2 numery rozmiarowo.
Nie jestem głodna. Jestem pełna energii. Nie czuje zmęczenia ani jakiś nieprzyjemnych efektów.
Nie zwisa mi skóra.
I wszystko to bez ćwiczenia...

Warto? warto... i chciałabym więcej...



niedziela, 13 stycznia 2013

Dzień osiemdzisiąty trzeci - Dobroczynność

A dziś nic nie napiszę...
Tylko odeślę Was do innego bloga. Tak z okazji WOŚP
Jak Wam link nie działa - wyczyśćcie cookies w przeglądarce...

Świadectwo dobra

Dobranoc

Śniadanie - Sałatka z szynka z indyka, kiwi, mandarynką,
kapustą pekińską i orzechami włoskimi z vinegrette

sobota, 12 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty drugi - Wykrakane

Powinnam zamykać dziób.

Bo mam zdolność do krakania.
Wykrakałam awarię kompa.

A było tak. W czwartek w nocy już chciałam iść spać a gooopi komp zaczał ściagać aktualizacje systemu.
Trwało to strasznie długo.
No ale z doświadczenia wiem, że w takiej chwili nie należy go zostawiać samego.
Siedziałam jak głupol - zasypiając na siedząco.
Jak już sobie ściągnął co trzeba - to zaczął mielić i mielić i mielić -  instalować poprawki...
I jakoś tak wszystko zaczęło wolno działać.

Pomyślałam sobie - aha - żebym tylko nie miała jakiegoś kłopotu.

Następnego dnia - czyli wczoraj - nagle zrobił się blue screen. I po kompie.

Oczywiście szukałam pomocy wśród znajomych wielu na FB - jednak poza słowami nic to nie przyniosło.
Prawdę mówiąc trochę mnie to zdegustowało. Bo speców od kompów to chyba ja jednak mam wśród znajomych...

Na szczęście brat stanął na wysokości zadania i nawet do mnie przyjechał i wiele godzin spędził nad zdechlakiem. Ale nadal zdechły.
Czy da się go wskrzesić - nie wiem.
OBY NIE PADŁ DYSK - ale ja chyba znów kraczę :(((((((((
Tyle pracy...tam jest... :(((((((

Backupy jakieś mam - ale akurat tego co zrobiłam w tym tygodniu nie przekopiowałam.

Do czasu naprawienia kompa jednak nie mogę wrzucać zdjęć. Ajfonem nie wrzuce na bloggera :(
Później uzupełnię.

Ale jestem zła. Przecież wszystko co złe miało się już ode mnie odczepić :((((
Jakies egzorcyzmy cholera trzeba uskutecznić.

Załamana jestem...

Kolacja - Tartinki z wędliną drobiową, patisonem, ogórkiem konserwowym i sałatą

piątek, 11 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty pierwszy - Ogłoszenia parafialne

Dzis króciutko, bo niestety mam bardzo dużo roboty...

Mam do napisania sporo dokumentów a i muszę przygotować się do szkolenia, które we wtorek mam prowadzić. Nie chce tego zostawiać na weekend. No i w weekend muszę wychorować się wreszcie. Ha! Moze to była jednak świńska grypa? Wszak miałam mniejsza odporność przez dietę? Ponad miesiąc chorowania?

No właśnie i ogłoszenia dotyczą diety.

Musze zarobić na kota dla dziecka. To moja sprawa. Nie mam sponsorów.
To koszt miesięczne diety.
Jestem od niej uzależniona. Dobrze mi z nią. I wygodnie bardzo.
Nie wyobrażam sobie dnia bez niej...
Ale muszę dokonywać wyborów...
Więc może będę kontynuować te 1000 kcal ale z vitalia.pl?

Sama gotować? To wyzwanie. Ale tez patrząc na siebie mam motywację do kontynuacji.
Nie wiem... Myślę...

Śniadanie - Plasterki serka topionego z ciabatką paprykową
i sałatką z kiełkami słonecznika, papryką i ogórkiem

czwartek, 10 stycznia 2013

Dzień osiemdziesiąty - Piwnica

Było już dość poźno - koło 23:oo.
Moje dziecię właśnie się obudziło - bo poszło spać wyjątkowo około 19:oo - padnięte po dziennych zajęciach. Dzieciakom niewiele trzeba do zregenerowania się - niestety :)

Zrobiłam mu jeść. Po czym marudzniem wymusił na mnie zgodę na kąpiel.  Nie byłam zachwycona pomysłem. Ale uznałam, że moze kapiel w ciepłej wodzie spowoduje, że znów mu się spać będzie chciało.
Ponieważ cos ostatnio nie działał dobrze kran od wanny - podejrzewałam, że przepuszcza uszczelka - zaczęłam nalewac wodę do wanny prysznicowym wężem.
Wyszłam  z  łazienki  i  rzuciłam  okiem  na  stojące rzeczy po kocie. Przypominające to co smutne.

Codziennie zapominałam o tym, że mam je wynieśc do piwnicy. Pomyślałam  sobie  -  dzieciakowi  woda  się dopiero nalewa do wanny - zdążę szybciutko zniesc graty do piwnicy.

Założyłam  buty,  wzięłam  klucze  do piwnicy, graty i nie zamknąwszy drzwi na klucz do mieszkania - szybko poleciałam do piwnicy.

W  klatce - drzwi główne do piwnicy - zawsze są otwarte. Nie mam nawet do nich  klucza. Niestety moja kłódka do schowka piwnicznego to jakaś niedoróbka - zawsze się muszę poszarpać trochę.

Kiedy  się  szarpałam  - usłyszałam trzask drzwi i zgrzyt zamka. Trochę  sie  przestraszyłam,  wiec szybko odłozyłam rzeczy i zawinęłam się z powrotem.

A tu niespodzianka... Drzwi zamknięte.
Zaczęłam w nie walić. I nic.
Krzyczeć. I nic.

Myślę   sobie,   przecież   moje  dziecko  jest  tam samo - w wannie z wodą. Może coś się stać!
Dodatkowo przecież nie zakręci tej wody. Przecież zaleje sąsiada.

Wymyśliłam  sobie,  że  może otworzę okienko  piwniczne. A tu kolejna niespodzianka  -  bo  okienko  jest  zakratowane! Otworzyć się tez nie dało.  Udało  mi  się  jakoś je wybic i zaczęłam krzyczeć. I nic. Zero reakcji.

Osłabłam  z bezsilności. Gdybym miała choć komórkę. No ale zamierzałam tylko wypaść z domu na chwilę.  Zaczęło  sie  robić chłodno przez to wybite okienko. Owinęłam się    kołdrą,    którą    przechwoywałam    w   piwnicy.   Waliłam  w rurę,  nie wiem co to za rura. Ale pomyślałam sobie - przeciez w moim bloku nikt i tak mnie nie usłyszy. Nad piwnica mieszkają starsi ludzie.
W bloku poza nimi głównie młodzi ludzie  - którzy pewnie gdzieś balują -  skoro  do tej pory nikt nic nie usłyszał. Ochrona tez rzadko obchodzi osiedle - chyba co godzinę...

I  wtedy przez wybite okienko zaczęły wchodzić koty - jakby oczekiwały na  to,  że ktos im udostępni jakies ciepłe pomieszczenie. Dziwnie się
zaczęłam czuć. Pielgrzymka kotów... Bałam się.
Nie wiem ile tych kotów się pojawiło - może setka?
Zaczęły  się  do mnie łasić. Zabrakło mi powietrza. Zaczęłam się dusić od alergenów z ich sierści....

Obudziłam się. Za atakiem kaszlu.

Kolacja - Kopytka z sosem pieczarkowo - grzybowym

Podwieczorek - Ciastka owsiane


środa, 9 stycznia 2013

Dzień siedemdziesiąty dziewiąty - Smutno mi

Dzień smętny
Dzień smutny
Dzień szary
Dzień zwątpienia w siebie, swoje siły...
Dzień kiedy wydaje się, że wszyscy w krzywym lustrze człowieka odbierają. Nie prawdziwie go czują, widzą i rozumieją. Dobrej woli w nim nie widzą. Dobra w nim nie widzą. Nie docenią póki jeszcze istnieje.
Kiedy robi wszystko, żeby było dobrze a wychodzi jak zwykle.

Taka bezsilność i bezradność... Serce pęka - ale pęknąć nie może.
 Ale jutro będzie lepiej...

Śniadanie - Tost pełnoziarnisty z połówkami gotowanego jajka
z sosem szczypiorkowym i paseczkami ogórka, papryki i rzodkiewki

II Śniadanie - Kus kus zapiekany z bakaliami i cynamonem


wtorek, 8 stycznia 2013

Dzień siedemdziesąty ósmy - Na schodach

Zastanawialiście się co ludzie robia w wolnej chwili - teoretycznie nie zachęcającej do produktywnych działań. Np. w trakcie jazdy windą lub schodami ruchomymi?

Dziś miałam okazje poobserwować schody ruchome i to co się na nich dzieje.
Schody w Arkadii. Wjazd i zjazd w czasie mniejszym niż 20 sekund.

W większości pasażerami są kobiety. Często wygląda na to, że mama z córką. Ale też koleżanki.
Ale też pary. Co ciekawe zazwyczaj pani zjeżdżając puszczana jest przez pana przodem - a podobno powinno być odwrotnie. Bo w razie spadania - panią powinien łapać pan.

Osobników płci męskiej niewiele w stosunku do płci odmiennej. Ciekawe dlaczego?

Ale wracając do tego co robią.

  • zapewne gestykulacje wskazują na to, że ustalają gdzie teraz pójdą
  • zaglądają do firmowych toreb - jakby na potwierdzenie tego, że kupili to co mieli kupić
  • zaglądają do swoich komórek - i na moje oko 80% tychże pasażerów
  • ułamek procenta nie robi nic

Po co mi te spostrzeżenia - nie wiem...  Ot taka ciekawostka socjologiczna :)

P.S. Dziś tylko jedno zdjęcie - takie wiosenne - na tą znów rozpoczynająca się znów zimę.

Obiad - Bitki wieprzowe z sosem warzywnym, makaronem penne i zielonym groszkiem








poniedziałek, 7 stycznia 2013

Dzien siedemdziesiąty siódmy - Bat na klientów

Przemarzłam.
Zimno mi.
Mam znów katar.

A gdzie tam! Chodzę ciepło ubrana.
W czapce też.

Wszystko przez nowe metody stosowane na klientów w celu zwiększenia obrotów w empik cafe.
Nie żartuje!

Otóż tak jak pisałam parę tygodni wcześniej - w Arkadii wzmożony przepływa tłum klientów.
W związku z tym wszystkie kafejki i miejsca gdzie jest dostęp do netu przez wifi są oblegane.
Wiadomo jak jest - jak się człowiek wepnie w net - to może siedzieć i siedzieć i siedzieć. Przy jednej zamówionej kawie za całe 14 zeta. I to nie jest mało!

Niektóre kafejki dają dostęp ograniczony - np. do jednej godziny. Ale akurat ja tam chodzić nie lubię.

No więc człek siedzi i zajmuje miejsce. Obroty taka kafejka ma wówczas niewielkie. Co im po 10 klientach przez np. 2 godziny po 14 zeta.

Znaleźli sobie metodę - klimatyzacja!
Człek siedzi za długo to go należy zdmuchnąć zimnem. Bo i kawa mu wystygnie błyskawicznie. I zmarznie. Żadne uwagi na ten temat nie skutkują. Klient marudzący - klient zbędny. Klient niech sobie zmieni miejsce.

Zimno mi.

Śniadanie - Sałatka tatarska z żółtym serem i świeżym ogórkiem

Kolacja - Mini pizza z pieczarkami, szynką drobiową i oliwkami


niedziela, 6 stycznia 2013

Dzień siedemdziesiąty szósty - Na mojej drodze

Nie chciało mi się nic pisać.
Chciałam odpocząć. Licząc na powrót weny.

Jednak po przeczytaniu maili naszła mnie myśl, że od kilku miesięcy w moim życiu zdarzają się niezwykłe sytuacje. A może to nie chodzi o same w sobie sytuacje tylko to, że pewne sytuacje stawiają na mojej drodze ludzi.

Zastanawiam się, czy to nie wynika z tego, że w poukładanym w pewnej sferze życiu - dom - praca - dom (nie istotne w tym przypadku jest to, co w domu bądź sercu) człowiek popada w takie schematy, ze nie widzi tak naprawdę ludzi. Osoby, które przez czas w pracy spotykasz wystarczająco albo w nadmiarze wykorzystują twoje możliwości zauważania innych.

Po powrocie do domu masz czas dla rodziny i znajomych. No owszem, rzucisz okiem na informacje o ludzkich historiach, zawiesisz łzę nad czyimś losem, podzielisz się jakimś tam nieszczęściem z innymi na FB, czy dorzucisz złotówkę na WOŚP czy inny cel dobroczynny. Ale czy Ty naprawdę kogoś wspierasz? Czy robisz to, bo tak trzeba, bo lepiej się poczujesz? I znów wrócisz do celebrowania swojego ja i swoich potrzeb?

Ostatnie miesiące pozwoliły mi na to, że spotykam się z innymi ludźmi - na chwilę - poprzez pracę. Ich historie są dość nietypowe a środowisko często takie, które omijałabym szerokim łukiem jeszcze pół roku temu.  Oni są w moim życiu tylko na chwilę - jednak zarywają mi noce. Ludzie, którzy chyba do końca nie chcą pomocy innych - ludzie, którzy zgotowali sobie sami swój los - twardzi, którzy mają duży potencjał do tego, aby im daną pomoc jednak odtrącić. I spać... i upaść...

Ostatnie miesiące to też czas, gdy z jakiegoś powodu - po 3 latach pisania bloga (nie tego), który jest pewnego rodzaju moją terapią a jednocześnie blogiem podpowiadającym innym jak sobie radzić z pewnymi problemami - z którymi ja lepiej lub gorzej sobie daje radę - zaczynają kontaktować się ze mną inni ludzie. Kobiety. Matki.

Wiem o tym, że nie mogę pozostawić ich maili bez odzewu. Ale też niektóre rozmowy, które prowadzimy, są z jakiegoś powodu. Chyba czuje ten powód i wyciągnę z niego wnioski. Może znów jakiś cel w życiu kolejny się w związku z tym pojawia.  Mam nadzieje, że znajdę siłę, żeby spisać w każdym razie te historie - opowieści.

Ale dziś mnie ruszyła bardzo jedna rozmowa. Płakałam w tym tygodniu po kocie. Jednocześnie szukając dla dziecka - ale też dla siebie kociaka. Maine coon - nie trzeba dużej filozofii aby dowiedzieć się ile taki kot kosztuje. I ja tu drapie się po głowie szukając kasy na tego kotka.
I w tej prawie samej chwili piszę do mnie ona - "obca". Która ma dziecko niepełnosprawne. I napisała w swoim e-mail, że ma jeden bochenek chleba na tydzień - pokrojony tak, aby starczył dla jej prawie dorosłego dziecka. Pozawijany w odrębne kawałki papieru. A jej wystarczają szlugi zwijane z bibułki i herbaty. Bo tylko to ma z radości życia. Maila napisała, bo Bemowo daje darmowe wifi a kompa ma z programu jakiegoś dla niepełnosprawnych. Tłumaczyła się.
Nie wiem czy się do mnie jeszcze odezwie.

Nie ma tu co ściemniać - bardzo się źle poczułam. 

W każdym razie, ja wiem, że nie da się pomóc wszystkim. Jedni sobie sami spieprzyli życie - innym los rzuca kłody pod nogi. Nie nam jest to oceniać.

I trochę się w tym wszystkim gubię.

Z jednej strony mówi się, kochaj bliźniego jak siebie samego, nie rób innym co tobie nie miłe - ale psychologowie mówią nie zrozumiesz tego, jeśli nie pomyślisz wreszcie o sobie, o swoich potrzebach...  Do tego można dołożyć jeszcze szczęśliwa matka - szczęśliwe dziecko... Inaczej mówiąc - najpierw ja - później inni... Ale czy tak jest na pewno?


Obiad - Pieczona pierś z kurczaka podana na duszonej
kapuście włoskiej z suszoną śliwka i pieczonymi ziemniaczkami






sobota, 5 stycznia 2013

Dzień siedemdziesiąty piąty - Gdzie jest wena?

No tak, znów powróciło zło - czyli najwyraźniej nie wychorowałam się.
Pewnie pomagają i nerwy i fakt, że się szlajam - zamiast wyleżeć się.

Owinęłam się szalikiem. Założyłam czapkę. Wepchnęłam w siebie garść leków i wzięłam się za tworzenie. No ale dziś od rana próbuję pisać i jedno zdanie przez godzinę piszę i co piszę to kasuje albo edytuje i sprawdzam i poprawiam i się wkurzam i mam dość...
Inaczej mówiąc znalazłam czas na realizację swoich planów biznesowych. Fuchy wrócą niedługo.

Ale zagubiłam gdzieś wenę. Wena lubi się pojawiać zazwyczaj przed snem.
Wtedy gdy leżę w łóżku. Wtedy się nakręcam i walczę ze sobą. Ale nie chce wstać, bo jak wstanę, to nie godzinę snu zmarnuje ale raczej całą noc.
No i przez ostatnie miesiące wena mnie męczyła nocami.
Wiedziałam i czułam co chcę powiedzieć i napisać. Jakie mam opinie na istotne społeczne kwestie. Czy życie polityczne.

A dziś, kiedy miałam spisać te wszystkie przemyślenia - wenę szlag trafił.
Poszła w cholerę.
Męczę się bardziej bez niej niż z nią.

No już wróć do mnie - proszę :)

piątek, 4 stycznia 2013

Dzien siedemdziesiąty czwarty - Przychodnia

Ale mnie czasami bawi ten kraj.
Bawi bo czasami już nie mam siły - a płakać przez ogólny burdel na kółkach nie będę.

Od kilku dni słyszymy odfanfarowanie uruchomienia niesamowitego systemu eWuś.
Błagam - wielkie mi mecyje. W dobie gdzie elektroniczne bazy danych spotykamy na każdym kroku. Które odpytywane są wielokrotnie dziennie więcej razy niż jakiś tam eWuś.
Nie będę się rozwodzić nad tym tematem. Ale naprawdę sukces odtrąbiony - niech pójdzie wszystkim na zdrowie :)

Wolałabym, żeby odtrąbiono inny sukces - sukces związany z  zmniejszeniem kolejek w przychodniach.

Otóż ja nie jestem w tej chwili ubezpieczona.A nawet jak byłam - to wolałam iść do lekarza prywatnie - bo czułam się dopieszczona jak i nie musiałam w jakiś podłych kolejkach stać.

Jednak tym razem szkoła mojego dziecka kazała mi się wybrać na bilans z dzieckiem do lekarza pierwszego kontaktu (który dziecka na oczy nigdy nie widział). Dostałam pouczenie - że nie do lekarza prywatnego - tylko właśnie tego nfz-owskiego. No dobra - nie ciskam się  z kasą krucho - idę do lekarza państwowego.

Dostałam kwitek z uwagą, że mam przynieść kartę z bilansu do 10 stycznia. Dostałam go tuz przed świętami. Okres świąteczny przechorowałam - jak miałam się wybierać do "dzieci zdrowych" z
swoja chorobą?

No i wczoraj od 7;oo dzwoniłam i dzwoniłam - guzik z pętelką.
No to dziś po odwiezieniu dziecka do szkoły podjechałam do przychodni. Godz. 8:oo.
A pani pyta mnie o kartę szczepień najpierw. Zamurowało mnie - mówię, że szczepienia to mamy w książeczce. A ta zaczęła się pluć. Ja mówię jej, że moje dziecko nigdy nie było szczepione państwowo i ja nie mam żadnej karty... Pani musi przynieść - powiedziała. Akurat!
Pokiwałam głową dla odczepnego i proszę o termin wizyty...

USŁYSZAŁAM: 20 lutego!!!!!!!
I proszę zadzwonić 3 dni wcześniej - wtedy podam pani godzinę...

Mamusiu! Za 1,5 miesiąca?????????????????

Śniadanie - Sałatka z warzywami, mozzarellą, ciecierzycą,
zielonym groszkiem, kukurydzą, marynowaną pieczarką i bułeczką rustico

Obiad - Lasagne ze szpinakiem i pieczarkami podana z surówką z ogórka i rzodkiewek





 

czwartek, 3 stycznia 2013

Dzień siedemdziesiąty trzeci - Radio

Mam tak, że ciągle cos musi mi w głowie grać. Najlepiej mi się pracuje gdy cos gra w tle.
To może być TV w tle – i ponieważ w kuchni mam TV – to gdy znajduje się w kuchni ona gra . Nie jest to istotne co leci – ważne, że coś leci – a że jednocześnie czy przy okazji mogę jeszcze czegoś się dowiedzieć. Ostatnio uwielbiam słuchać i łypać jednym okiem na BBC. No poza tym oczywiście TVN24 – ale już długoterminowo nie wytrzymuje.

Gdy robię cos na kompie wolę słuchać radia. Radia – a nie słuchać płyt. Płyty czy moje mp3 są dla mnie niezłe na jazdę samochodem czy czytanie książki. Nie wiem z czego to wynika. Może dlatego, że jednak do pracy potrzebuje innego rodzaju muzyki – wybieram chilli. Dlatego tez i w pracy i w domu góruje u mnie chillizet. 

Kiedy jeżdżę samochodem po mieście to słucham albo TokFm albo trojki. Z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że jestem zwierzę informacyjne i publicystyczne. Świat mnie interesuje. Chcę wiedzieć. Chcę poznawać. Chcę znać opinie wielu stron. 

Ktoś mnie spyta – po co Ci to? Nie wiem – po prostu czuję, że tak jest. Odciągnięcie mnie od świata informacji na chwilę – to jest dla mnie dotkliwą kara. Podobnie jak i zabranie książek do czytania. Jak mam świadomość tego, że nie mam pod ręką jakiejś „nowej” książki do przeczytania – to robię się zła.

Drugi powód słuchania akurat tych stacji – dodając jeszcze chilli, czasami classic – to taki fakt, że muzyka mnie w radio męczy. Przepraszam, ale ja nie wiem co jest super w muzyce Juli, nowej Kory, Justina Biebera itp. Ciągle to samo leci w innych stacjach – a mimo tego, że to sama to i w kółko.
Ja wiem, że jak w serwisach istotna jest oglądalność, to w radio słuchalność…ale ratuuunku…. Gdzie jest takie radio, gdzie każdy mógłby cos znaleźć dla siebie? Dlaczego fajna muzyka jest nieodkryta – albo odkryta tylko na YT. Dlaczego radio gadane – zjadliwe mam tylko w tych dwóch stacjach…?

 Moje pytania i tak pozostaną bez odpowiedzi – ale liczę na to, że wreszcie cos się ciekawego na tym rynku pojawi…

Aaaa w ramach podsumowań muzycznych zeszłego roku pojawiła się Lista radiowa – bez radia z lubianymi utworami zeszłego roku. Polecam – to nie jakaś syfna lista w gangsta style czy w stylu sylwestrowej telewizyjnej nocy – tylko w 100 nie znalazłam niczego – co spowodowałoby zwiędnięcie moich uszu

Posłuchajcie! Paweł Sito - Lista Lubianych 2012

Obiad - Klopsik wieprzowy z sosem napoli podany z ryżem
i surówką z kapusty pekińskiej z kiełkami fasoli mung i ananasem
Kolacja - Sałatka z łososiem wędzonym, pomidorem,
ogórkiem, sałatą lodową, kukurydz a i miodowo-cytrynowym vinegrette

środa, 2 stycznia 2013

Dzień siedemdziesiąty drugi - Kot

Nie mogłam wczoraj pisać...
Nie możemy się pozbierać po stracie przyjaciela.

I może to wyglądać okrutnie - ale dziś rozglądam się za nowym kotem.
Wynika to z tego, że powiedziałam dziecku kłamstwo - że kot odszedł a nie zdechł.
I jeśli chce, to możemy miec innego kotka.

Po za tym bardzo wierzę w Felinoterapię.

Cały wieczór spędziłam na rozmowach z hodowcami. Co tez nie należy do łatwych przeżyć - bo mam wrażenie, że próbują wciskać kity (np. chce kota z rodowodem - no to słyszę, że syn nie przypilnował i koty rodowodowe maja za szybko kolejny miot - wtedy rodowodu nie ma; albo pytam o rodziców i okazuje się że to kot syberyjski z maine coonem - ale podobne sa wiec weterynarz da rodowód; albo, że kot opuści hodowle po kastracji - czyli po kolejnych 9 mies. a teraz trzeba już zapłacić - a w zwyczaju jest to, że kot kastrowany jest już we właściwym domu - ale nie dostaje się po prostu rodowodu do tego czasu).

No i cena, cena, cena... to jest koszt przekraczający moje obecne możliwości - powyżej 15oo zł. Musze negocjować a i tak wykombinować z kosmosu ta kasę.

I jeszcze jedna rzecz istotna w związku z kotem - mam fioła na punkcie sprzątania! Ale od dwóch dni nawet nie zamiotłam mieszkania. Bo nie ma żwirku rozsypanego. Rzeczy do lodówki czy ze stołu sprzątam z oporem.
No bo co - kot i tak nic nie będzie zjadał i sierść też tam się nie dostanie....

Beznadziejnie jest....

Kolacja - Trójkąciki curry z sosem sweet chilli

Obiad - Potrawka z kurczaka z kaszą pęczak i tymiankową cukinią