wtorek, 2 kwietnia 2013

Dzień sto sześdziesiąty pierwszy - Bajka o sponsorze

Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga... chodź opowiem Ci bajeczkę, bajka będzie długa...

Opowiadałam tu już wielokrotnie, że czasami zdarza się, że pracuje w jakimś miejscu publicznym. Praca moja przez ostatnie miesiące polega albo na pisaniu albo na analizowaniu i planowaniu w tym tworzeniu tabelek i dokumentacji albo prowadzeniu szkoleń. Wszystko to wymaga dużej ilości pracy na komputerze.

Gdy wpadam w rytm to czasami kilka godzin potrafię spędzić przy jednej kawie - wkurzając zapewne właścicieli lokali - ale zapominam o bożym świecie - i jak ktoś do mnie nie podejdzie, to zapomnę o tym, że trzeba coś zamówić.  Bywa tak, że wpadam też coworkingowych miejsc w Warszawie. Ale czasami mi nie jest po drodze. Lubie tam pracować. Ale nie zawsze też mam ochotę gdzieś jechać. Wole się gdzieś bliżej przejść...

W zeszłym tygodniu będąc w wirze pracy, siedziałam w lokalnej niewielkiej kafejce - gdzie miejsc jest jak kot napłakał. I podeszła do mnie pani i zapytała czy może się dosiąść. Pani na pierwszy rzut oka po 50. Tylko na kawę. Rozejrzałam się - miejsc w sumie nie było - a przy innych prawie pustych stolikach siedzieli panowie. W sumie nie miałam z tym problemu i zrozumiałam, że mogłaby mieć ona kłopot próbując dosiąść się do innych facetów. Zaprosiłam ja i usiłowałam zając się pracą.

Pani jednak uważała, że uprzejmie jest mnie zapytać jak się czuję. Zdziwiona jeszcze bardziej, odpowiedziałam, że dobrze, ale "niech pani wybaczy, trochę jestem zajęta i zaraz stracę wenę". No i w tym momencie straciłam. Zamknęłam notebooka i stwierdziłam  że ok, w takim razie sobie odpocznę, zamówię herbatę i porozmawiam. Wszak ludzi potrzebuje.

Okazało się, że pani mnie już zna. Że wielokrotnie mnie widziała. Że wpada tu tylko na espresso i po ciasto na deser do obiadu. I zauważyła mnie siedzącą i często śmiejącą się do komputera. Zaskoczyła mnie tym stwierdzeniem, bo wydaje mi się, że strasznie pracując się marszczę. Zapytała mnie dalej czym się zajmuje. tajemnica to nie jest, a może i się przyda, więc jej w skrócie powiedziałam. Wspomniałam, że właśnie miałam tego własnie dnia dostałam propozycje zrobienia wywiadu, którego nie przeprowadzę i dostanę tylko notatki od kogoś. I, że właściwie muszę ładnie odpisać, że takimi fuchami to nie jestem zainteresowana, bo przecież to nie będzie żaden wywiad. Tylko copy paste nie mojej rozmowy. Ale, że jednak się trochę łamię bo to kasa.

A pani mi na to odpowiada, że ona rozumie, że człowiek czasami się łamie dla kasy - bo ona to wszystkie swoje zasady złamała dla kasy. Ale złamała je po to, żeby odkryć, że są inne zasady, równie dobre. I, że trzeba umieć być szczęśliwym - i ona szczęście odnalazła. I ona ma sponsora.

Nie wiem jak to wyglądało z jej perspektywy. Ja chyba zbladłam. Bo oczywiście przyszło mi do głowy jedno. W jednej chwili też moje ja walnęło mnie w łeb. Halo! Nic nie wiesz a już oceniasz?

Wyrwało mi się przez mój niepoprawny czasami jęzor - na szczęście szeptem:
"- Ale jak to? To pani jest prostytutką?"

Pani się uśmiechnęła. "-Nie proszę pani - łamanie zasad nie oznacza łamania kręgosłupa moralnego - a sponsoring nie oznacza kurestwa" - mocno mi pani odpowiedziała.

I historia jest taka. Pani ta moi drodzy pochodzi z rodziny o dość twardych zasadach katolickich. Rodzina oficerska. Pani chodziła do szkoły żeńskiej. Nieopodal. Po szkole nie wyfrunęła z domu rodzinnego lecz starannie za głosem rodziców skończyła wyższą szkołę dająca jej zacny zawód.

Poświęciła się pracy. Zakochiwała się bez pamięci. Ale zawsze było coś nie tak - nie imprezowała a to nie mogła się spotykać z kimś u siebie, a to ten ktoś mieszkał z sublokatorami, a to koleżanka jej odbiła potencjalnego narzeczonego a to wybranek okazywał się kłamcą. Nie czuła potrzeby odejścia z domu. Bo wierzyła w to, że w jej wielopokoleniowym domu, kolejne pokolenie tez może funkcjonować.
I nagle została sama bez rodziców. Rodzeństwo się rozjechało po świecie jeszcze w czasie stanu wojennego.    Mężczyźni Ci fajniejsi poukładali sobie życie. A Ci nie fajni robili same problemy. Finansowe. Na dzieci zrobiło się za późno. Poczuła się źle i zaczęła popadać w depresję. W jej zawodzie depresja uniemożliwiła jej pracę - wystawiła dom po rodzicach na sprzedaż. Depresję, którą zaczęła leczyć alkoholem w knajpach. Ale na szczęście w nieszczęściu w tych lepszych niż gorszych. I zawsze w obstawie znajomych.

I w takim jednym miejscu mężczyznę w tym mniej więcej samym wieku. Ona wyszła z knajpy i nierównym krokiem powędrowała do samochodu. Swojego. On widział sytuację stojąc na zewnątrz i paląc papierosa. I zorientował się co ona chce zrobić. Później dowiedziała się, że on kogoś z jej znajomych znał. Ze mu wpadła w oko... itp itd. W każdym razie - ona tego nie pamięta - wyciągnął ja z samochodu i zapytał czy ma wezwać policję - a może lepiej jak sam ja zawiezie na Kolską. Krzyczała podobno, że nie. Ona tego nie pamięta. Pamięta za to to, że znalazła się u siebie w domu bez dokumentów, pieniędzy i kluczyków do samochodu. Ale za to z kartką na stole, że ma tu i tu zadzwonić...

Ja w to nie mogę do teraz uwierzyć. Ale facet się z nią spotkał i powiedział, że wie jak wygląda jej życie. I opowiedział swoje. Podobna historia - z tym, że w jego przypadku nie powodem była rodzina tego, że jest sam, tylko, że z powodu przebytej choroby nie mógł sprawić satysfakcji kobiecie. Sprawdziłam to w google.  To prawda.  Zapytał ja czego jej brakuje w życiu...

No i zawarli pakt. Bez miłości i bajek. On jest jej sponsorem. Mieszkają razem. Oddzielnie ale razem. Mają też swoje oddzielne mieszkania (on nie dopuścił do sprzedaży jej domu). Ona ma dzieci - w fundacji, której on jest głównym sponsorem. Ze swojej pracy zawodowej zrezygnowała - ludzie myślą, że dostała jakiś spadek. Ale nikt nie wie, że ich coś łączy. A łączy ich to, że tęsknią do siebie - do swojego wspólnego domu, do rozmów, do wspólnych posiłków, do wspólnego stołu. Ona mówi, że jest szczęśliwa.

Zapytałam ją - ale mówisz o nim sponsor - a ona na to, bo sponsoruje mi moje szczęście a nie utrzymuje go. Ja też jestem jego sponsorem. Mimo tego, że nie daje mu pieniędzy. To daje mu siebie jako opiekunkę ogniska domowego. I słucham. I piorę. I gotuje. Ja też sponsoruje mu jego szczęście - na tyle tylko ile w jego mniemaniu i w jego sytuacji człowiek może być szczęśliwy.

I nawet jeśli w to trudno uwierzyć. Bo mi trudno uwierzyć. To tak czy inaczej to ładna bajka na dobranoc.

Jednak sprawdziłam sobie w googlach czy istnieje ona i on. Zresztą od razu przy niej. Ona i on tak. I firmy się zgadzają. I to, że jego firma sponsoruje jej fundacje też. Są. Ale nie razem.  To tajemnica przecież...

Pssss.... iskierka zgasła...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz