Może raczej nie potrafię istnieć w ciszy.
Cały czas w trakcie np. pisania musi gdzieś coś grać. Albo w samochodzie męczę się w ciszy.
Nie umiem kontemplować w ciszy a cisza w kościele mnie przeraża.
Może to właśnie jest to "nie umiem" a nie to, że ból mi to sprawia.
Dziś jednak, kiedy rano wstałam i znów nie bardzo mogłam sobie poradzić z wszystkim co na głowie. I to nie chodzi o to nawet, że nie mogłam sobie poradzić - ale tyle we mnie było żalu, złej energii innych, że nie pozwalało mi to jasno myślec i zaplanować spokojnie pracy. Neuralgia do tego mi dokucza, więc nawet nie mogłam sobie dostarczyć endorfin do potrzebującego szczęścia mojego organizmu a i
duszy.
Odwiozłam dzieciaka jak co dzień do szkoły. I zamiast wrócić do domu, pojechałam do Lasku Bielańskiego. Na spacer. W spodniach dresowych. W wyciągniętym swetrze. W butach - bez skarpetek. Bez prysznica. Na głoda. Bez kawy. Pojechałam.
Miało to być 15 min. a zrobiło się 40. Ani żywej duszy. Choć drzewa chyba maja dusze. Tylko sypiący śnieg. I cisza - no prawie, bo jednak gdzieś w oddali słychać było szum samochodów. Ale w moim świecie głośności to była cisza.
Pogadałam sobie sama ze sobą. Z efektów rozmowy chyba nie jestem zbyt zadowolona. Ale ważne jest to, że i głowę wyczyściłam z wszystkiego co mi nie dawało dziś funkcjonować a i dotleniłam się i poruszałam.
A to była taka dawka tlenu - że powiem Wam po cichu, że po powrocie padłam na pól godziny. I mój pracujący dzień zaczął się dziś po 10:30.
Niestety ta dawka spokoju wystarczyła na chwilę. Ale może to znów efekt tego, że nie umiem jeszcze takiego oddechu odpowiednio wykorzystać...
Niech wieczór będzie spokojny... dla wszystkich.
Obiad - Kasza jęczmienna z zieloną pietruszką - posypana serem tartym |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz