Bo mi się 1 maja kojarzy z dzieciństwem.
I wiem, że to były czasy PRLu - ale mnie teraz - a wtedy dzieciakowi, który w czasie ogłaszania stanu wojennego miał tylko 10 lat - to chyba nie należy wypominać tego, że lubił ten dzień.
Przed 1 maja w szkole czy przedszkolu przecież było tak fajnie. Robiło się i flagi i kwiaty z bibułek. Wszystko było tak kolorowe. Radosne. Taki jeden barwny dzień w te inne szare dni.
I te radzieckie pochody na Placu Czerwonym - dla człowieka żyjącego w oderwaniu od świata zachodniego - wydawało się to takie interesujące. Imponujące. Te twarze, Ci żołnierze defilujący, te pojazdy, te samoloty, te transparenty i platformy. Taki nierealny dzień.
A te defilady na Marszałkowskiej? Ojej, pamiętam, że z rodzicami wypatrywaliśmy kogo z ich pracy zobaczymy w TV :) Zobaczyć kogoś znajomego w TV! To było wtedy niesamowite wrażenie.
No a Gierek i inni prominenci, piosenkarze, aktorzy - wówczas tylko wtedy można było ich zobaczyć też wyjątkowo na żywo... To byli celebryci ówczesnych czasów. Poza tym w gazetach też ich przecież (no poza gwiazdami partii) też nie można było uświadczyć :) A pudelka jeszcze nie było.
Już później i to po stanie wojennym, kiedy chodziłam do Liceum miałam tylko jedna przykrość z powodu tego dnia. Chyba to był jeden z ostatnich takich imponujących pochodów. Bo szły zmiany.
Otóż w moim Liceum Pani Dyrektor kazała nam pójść na pochód w pierwszej klasie - mimo przecież wolnego dnia i w teorii braku obowiązku chodzenia na defilady. Pozornie braku obowiązku. No i nie poszliśmy. Z tego powodu - obniżono nam ocenę ze sprawowania. Nie było możliwości negocjacji - ani uczniów ani rodziców z Panią Dyrektor.
Takie czasy. To se newrati - na szczęście :)
Żródło: fakty.interia.pl |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz